Po waszym ostatnim koncercie w Australii miesiąc temu pisaliście na Twitterze, że jesteście już za starzy na takie wyjazdy. Co się stało?
Chris Geddes, klawiszowiec Belle & Sebastian: Zrobiliśmy sobie niedawno kilkuletnią przerwę od grania i chyba zdążyliśmy się odzwyczaić od życia na walizkach. Nie mamy też tyle sił co kiedyś, żeby imprezować do rana. Po koncertach większość z nas kładzie się grzecznie do łóżek, bo następnego dnia trzeba jechać dalej.
Ale przecież zawsze byliście zaprzeczeniem stereotypu rockowego zespołu – uchodziliście za grzecznych i kulturalnych studentów z Glasgow.
Rzeczywiście, nie zdemolowałem żadnego pokoju hotelowego. Nie byliśmy też bohaterami spektakularnego skandalu obyczajowego, więc nie jesteśmy The Rolling Stones. Ale wierz mi, każdemu z nas zdarza się robić głupie rzeczy po koncertach, żeby odreagować albo się zrelaksować. Z reguły kończy się to jednak lekkim bólem głowy następnego dnia. I właśnie na to jesteśmy już za starzy.
Jak długo jesteście razem?
Piętnaście lat. Jestem też jedną z ostatnich osób, które są ze Stuartem Murdochem od samego początku, od płyty "Tigermilk".
Jest trudny we współpracy?
To lider, więc do niego zawsze należy ostatnie słowo. Kilka osób miało tego dość i odeszło ze składu, żeby robić swoje rzeczy. Dopiero po kilku latach udało nam się wypracować taką sytuację w zespole, że każdy z nas ma w jakimś stopniu wkład w postawanie utworów. Granie w Belle & Sebastian przestało być tylko obowiązkiem. A tak poza wszystkim Stuart jest bardzo sympatycznym gościem i utalentowanym songwriterem.
To prawda, że nigdy nie zależało wam na popularności?
Nie chcieliśmy wokół siebie robić dużego rozgłosu. Stuart od początku obawiał się, że sukces zniszczył wiele jego ulubionych zespołów i że to samo może przytrafić się nam. Dlatego celowo unikał udzielania wywiadów, nie pchał się z zespołem do Londynu – do prasy i wielkich wytwórni.
Woleliście grać w kościołach i kawiarniach?
Graliśmy, gdzie tylko się dało i gdzie mieliśmy możliwość. Stuart pracował przez kilka lat w kościele, więc nie miał żadnego problemu, żeby ustawić nam tam występy, kiedy chcieliśmy. Ja dorabiałem jako barman, ktoś inny w bibliotece. Poza tym graliśmy akustyczną muzykę, której najlepiej słucha się w takich przestrzeniach.
Byliście częścią lokalnej sceny muzycznej?
Poznaliśmy się przez znajomych, którzy studiowali na uniwersytecie. Spotykaliśmy się wszyscy na różnych imprezach. Każdy z nas chodził m.in. do kultowego klubu Divine, na imprezy z muzyką z lat 60. i 70. Bawiliśmy się przy starych płytach The Beatles, The Rolling Stones, The Supremes, Jamesa Browna – to były wspaniałe lata dla muzyki. I bardzo inspirujący czas dla nas.
Czyli popularne wówczas Oasis czy Blur były wam obojętne? Nie chcieliście być zaliczani do fali britpopu?
Ich muzyka nam się nie podobała, to nie był nasz klimat. Woleliśmy stary soul czy folk. Za to sukcesy tych wszystkich zespołów tworzyły specyficzny klimat dla całego pokolenia Brytyjczyków w tamtych czasach. Każdy po prostu chciał grać w zespole i pisać piosenki, które trafiałyby do słuchaczy.
Kiedy zorientowaliście się, że Belle & Sebastian może być czymś poważniejszym – waszym sposobem na życie?
Ja byłem od samego początku ostrożny, wolałem najpierw skończyć studia, mieć wykształcenie i porządną pracę, potem dopiero myśleć o graniu. Ale jakość tak się złożyło, że po pierwszej płycie zaczęliśmy nieźle zarabiać na graniu w różnych miejscach w kraju i nim się zorientowaliśmy, podróżowaliśmy z koncertami po świecie.
Które występy były dla ciebie najważniejsze?
Od początku nie lubiliśmy grać przed zbyt dużą publicznością. Ale pamiętam kilka wspaniałych momentów z późniejszych lat – na Glastonbury w 2004 roku czy w 2006 roku w Stanach na Hollywood Bowl, kiedy razem z orkiestrą filharmoniczną wystąpiliśmy dla 20 tysięcy osób. Lubimy też jeździć do Japonii, gdzie ludzie mają zupełnego świra na punkcie Belle & Sebastian.
Graliście tam niedawno, publiczność wciąż dopisuje?
O dziwo zarówno w Australii, jak i w Japonii mieliśmy więcej publiczności niż zazwyczaj. Może dlatego że od dawna tam nie graliśmy, a może po prostu najnowszy album "Write About Love" trafia do jeszcze szerszej grupy słuchaczy?
Czyli widzicie wciąż sens w graniu koncertów, nie zamierzacie odpuszczać?
Jasne, w końcu jest przecież wiele miejsc, w których nigdy nie graliśmy, a chcielibyśmy. Cieszę się, że wreszcie wystąpimy w Polsce.
BELLE & SEBASTIAN | Warszawa, klub Stodoła | wtorek, godz. 19.00