W latach 90. w Seattle w modzie były flanelowe koszule, brudne spodnie, stare buty, długie włosy, rzadko myte, a do tego najlepiej smutny i depresyjny charakter. Dwadzieścia lat później wśród młodych muzyków z tego miasta wciąż obowiązkowe są koszule w kratę i niezadbane włosy, choć tym razem znacznie lepiej pasują do nich zapuszczone brody, akustyczne gitary i melancholijne usposobienie. Takie wrażenie można przynajmniej odnieść porównując Nirvanę i Fleet Foxes, gwiazdy legendarnej niezależnej wytwórni Sub Pop. Fleet Foxes po genialnym debiutanckim albumie w 2008, który pokrył się platyną i przedłużył trwające do kilku lat w Stanach odrodzenie folkowego grania, teraz muszą się zmierzyć ze swoim nieoczekiwanym sukcesem.
Najnowsza płyta, "Helplessness Blues", już od pierwszych minut nie pozostawia wątpliwości, że członkowie Fleet Foxes swoich długich bród nie ścięli. Wciąż czerpią z najlepszych wzorów pisania piosenek, jakie w latach 60. wyznaczyły supergrupa Crosby, Stils, Nash & Young czy duet Simon & Garfunkel. Może dlatego, słuchając po raz pierwszy takich utworów jak „Bedouin Dress”, możemy odnieść wrażenie, jakbyśmy od dawna znali dobrze refren. Równie szybko wpada w ucho niezwykle dynamiczny i charyzmatyczny tytułowy kawałek „Helplessness Blues”, łatwo zanucić też podniosły "Battery Kinzie", do złudzenia przypominający najlepsze momenty debiutanckiego albumu.
W sumie dosyć zaskakujący jest fakt, że członkowie Fleet Foxes narzekają obecnie w wywiadach, że ciężko szło im pisanie tych piosenek i długo pracowali nad całym materiałem. Podobno w połowie zeszłego roku postanowili nawet skasować prawie skończony album, bo nie byli z niego zadowoleni. Tymczasem przecież jest to kolejny zbiór wyjątkowo prostych piosenek opartych zaledwie na kilku akordach akustycznej gitary i pięknych harmoniach wokalnych.
Jeśli rzeczywiście coś mogło sprawić muzykom trudność w studiu, to zadbanie w najdrobniejszych szczegółach o aranżacje – raz wyjątkowo oszczędne, a innym razem pełne barokowego przepychu – i oddanie podczas nagrań staroświeckiego brzmienia zespołu. W końcu to właśnie ich archaiczny duch i magiczna otoczka płyt sprawiają, że Fleet Foxes wyróżniają się na tle innych formacji, które dotychczas przewodziły nurtowi neofolkowemu (Iron & Wine, Smog, Bonnie Prince Billy, Cat Power). Dlatego warto na przykład zwrócić uwagę na psychodeliczne wątki przewijające się przez "The Plains/Bitter Dancer", a w "Lorelai" dyskretne podkreślenie tematu przewodniego przez przygrywający w tle flet czy perfekcyjne budowanie napięcia za pomocą smyczków w "Sim Sala Bim".
Reklama
Właściwie do ostatniego utworu "Grown Ocean" pojawiają się zapadające na długo w pamięci melodie. A jeśli ktoś będzie szukał na "Helplessness Blues" jakichś nieoczekiwanych momentów, które mogą przerwać tę błogą sielankę i wyrwać ze wszechogarniającej melancholii, zrobi na nim wrażenie "The Shrine/An Argument". To tam lider zespołu i autor wszystkich piosenek Robin Pecknold histerycznym krzykiem daje kilkukrotnie wyraz zżerającym go emocjom, które zaważyły na tym, że jest to dla niego wyjątkowo osobista i smutna płyta. Natomiast zespół w rozbudowanej ośmiominutowej epickiej kompozycji pozwala sobie na przełamanie rozbuchanej muzycznej formy nawet krótką freejazzową improwizacją. Jakby Fleet Foxes chcieli jednocześnie udowodnić, że zaczynają też powoli dojrzewać muzycznie i chcą się dalej rozwijać.
W związku z tym nie ma mowy o rozczarowaniu "Helplessness Blues". Nawet jeśli nie jest to płyta tak rewolucyjna jak debiut, to wciąż broni się świetnymi melodiami, tekstami i dopracowaną do perfekcji warstwą muzyczną. To jeden z tych albumów, który trzeba w tym roku posłuchać. A w lipcu będzie można również zobaczyć tych chłopaków na żywo podczas Malta Festival w Poznaniu – czas zapuszczać brody.
FLEET FOXES | Helplessness Blues | Sub Pop