Miłośnicy ekipy Freda Dursta dostaną na szóstym albumie to, co w Limp Bizkit kochają najbardziej: rapowy wokal wykrzykujący wulgarne teksty, surowe gitarowe riffy i kilka zabaw z klawiszami i samplami. Zespół nie wysilał się na wymyślenie dla siebie nowej drogi. Zagrali to, co potrafią najlepiej, i jak śpiewa Fred w kawałku "Bring It Back": "Nigdy nie przejmowałem się tym, czy ktoś mnie lubi, mam gdzieś, czy ktoś na nas zwróci uwagę".
Ten album miał się ukazać wcześniej, ale spór w zespole i w jego efekcie odejście gitarzysty i współkompozytora Wesa Borlanda na to nie pozwoliły. Na szczęście dla zespołu Wes na początku 2009 roku powrócił do Bizkitów.
Większość numerów z "Gold Cobra" nie przeszkadzałaby, gdyby pojawiły się one na wcześniejszych płytach zespołu. Łączenie hip-hopu z ciężkimi bitami w "Shark Attack" czy "Douche Bag" to przecież dla Limp nic nowego. Podobnie jak wzruszające momenty na płycie: "Walking Away" czy poświęcony liderowi Nirvany "My Own Cobain" (dostępny na płycie w wersji de luxe). To odwołanie nie powinno dziwić, Fred od zawsze mówił, że był pod wielkim wpływem Cobaina, ma nawet tatuaż z jego podobizną.
Na "Gold Cobra" jest więc wszystko to, co słyszeliśmy z ust i instrumentów Bizkit wcześniej, tylko jakby o promil lepsze. Fred śpiewa (mówi) jeszcze szybciej, Wes gra bardziej agresywnie, a melodie powodują dynamiczniejsze machanie nóżką. Muzycy mają po 40 lat, ale sprawiają wrażenie, jakby byli zaledwie rok po debiucie. Widać to zresztą po klipie do tytułowego numeru "Gold Cobra". Wciąż liczą się dla nich skoczne numery i dobra zabawa, najlepiej w towarzystwie nie do końca ubranych modelek i przy sportowym samochodzie.
Reklama
LIMP BIZKIT | Gold Cobra | Universal Music