Chociaż Katie Melua ma piękny głos i jest ponadprzeciętnie muzykalna, trudno doszukiwać się w jej albumach czegoś więcej niż sprawnie zaaranżowanej, łagodnej popowej konfekcji. Na dwóch pierwszych płytach "Call Of The Search" (2003) i "Piece By Piece" (2005) oprócz oszczędnej akustycznej muzyki gitarowej stylizowanej na folk, rocka i bluesa pojawiają się wprawdzie improwizacje jazzowe, lecz wszystkie kompozycje smakują jak rumianek - nie szkodzą i nie pomagają.
Podobnie rzeczy mają się na najnowszym albumie Angielki urodzonej w Gruzji. Gładkie, bezpretensjonalne piosenki napisane w większości przez opiekuna artystycznego Katie, Mike’a Batta i przez nią samą, nie wyróżniają się niczym szczególnym. Idealnie nadawałyby się na soundtrack do filmu o życiu Beatrix Potter (Melua nagrała zresztą ścieżkę dźwiękową do "Miss Potter") czy obrazu o współczesnej Ani z Zielonego Wzgórza.
"Pictures" jest kolekcją smutnych, jednorodnych popowych ballad, w których główną rolę odgrywa gitara, fortepian, flet i oczywiście głos Katie. Jest także orkiestra, umiejętnie wpleciona w kompozycje, z których tylko otwierający "Mary Pickford" ma szansę na dłużej wgryźć się w pamięć. Jej piosenki nie mają nic wspólnego z mądrymi i znaczącymi historiami, które znamy z twórczości Beth Orton, Jill Sobule czy Jeffa Buckleya.
Obrońcy Meluy powiedzą pewnie, że trudno wymagać artystycznej dojrzałości od 23-latki, ale inna dziewczyna z gitarą, PJ Harvey w tym samym wieku nagrała swój debiutancki, rozemocjonowany "Dry" (1992), który do dziś pozostaje klasyką kobiecego grania. Być może brytyjska wokalistka musi dojrzeć i poczekać kilka, a nawet kilkanaście lat na ów moment w życiu, w którym powróci po latach ze zmarszczkami i przemówi własnym głosem.
Co gorsza, najwyraźniej sama Melua czuje, że utkwiła w martwym punkcie - właśnie rozstała się ze specjalistą od sentymentalnych, miałkich przebojów Mike’iem Battem, dzięki któremu jej kariera nabrała światowego rozgłosu. - "Pictures" to nasz ostatni wspólny rozdział. Nie chodzi o to, że się sobą zmęczyliśmy, ale trzy płyty to sporo. Staję się coraz bardziej samodzielna i od następnej płyty będę produkowała sama" - zapowiada wokalistka.
Problem tkwi gdzie indziej. Melua to aniołek bez charaktetu, ulubienica publiczności, która zawsze słucha rodziców. Cała nadzieja w jakimś spektakularnym nałogu albo wielkiej miłosnej tragedii, która obudzi małą zaspaną divę.
Fani Gruzinki nazywają ją inkarnacją echa. To wyjątkowo trafny przydomek - Melua jest jedynie echem. Słabym echem Joni Mitchell, Patti Smith czy Suzanne Vegi, które podobno inspirują młodą artystkę. Na własny głos musi jednak jeszcze sporo popracować, a na razie będzie się tylko dobrze sprzedawać.
Trzecia płyta Katie Meluy dowodzi, że jej samej znudziło się już śpiewanie jednakowych słodkich piosenek. Globalny fenomen brytyjskiej Gruzinki może wkrótce przeminąć, bo młoda wokalistka najwyraźniej nie ma pomysłu na swoją przyszłość.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama
Reklama