Jeśli jeszcze macie siłę słuchać rockowych kapel grających muzykę do tańca, to mam dobrą wiadomość - w końcu zjawił się ktoś, kto zrobił to tak, jak trzeba. Zamiast czekać na nowe dzieło grupy Franz Ferdinand, lepiej zainwestować w nową płytę Nicka Cave’a i jego wiernych kompanów z The Bad Seeds. Oczywiście jeśli komuś nie przeszkadza, że tańczy do piosenek opowiadających o cierpieniu, zagubieniu i ogólnej miałkości świata doczesnego. Największy współczesny egzystencjalista rocka, mimo zmiany brzmienia nie śpiewa raczej o imprezach, łatwych kobietach i narkotykach. Skupia się za to na... Łazarzu.

Reklama

- Odkąd pamiętam, zawsze, kiedy jako dzieciak słyszałem historię Łazarza, robiła na mnie ogromne wrażenie. Często zastanawiałem się, jak ten człowiek musiał się czuć, gdy dostał od Jezusa nowe życie. Może wcale tego nie chciał? Te myśli nie raz przyprawiały mnie o ciarki. Pomyślałem, że byłoby ciekawie, gdyby Łazarz zmartwychwstał we współczesnym Nowym Jorku. Jak by się czuł? - tłumaczy w wywiadach Cave.

Na "Dig, Lazarus, Dig!!!" Łazarz powstał, ale nie dziś, tylko w połowie lat 70. Brzmieniowo ta płyta odbiega od okołofilmowych wybryków, jakim ostatnio Nick oddawał się u boku Warrena Ellisa, komponując muzykę do dwóch westernów ("The Proposition" i "The Assassination Of Jesse James By The Coward Robert Ford" - polskie tytuły). Nie ma tu wiolonczeli i wysublimowanych instrumentalnych wycieczek. Zapomnijcie też o typowym Cavie z "The Boatman’s Call" czy brudnym i agresywnym Grindermanie sprzed roku.

Tutaj królują zgrabne songi, z których większość mogłaby się znaleźć na rockowych listach przebojów, tak jak tytułowy "Dig, Lazarus Dig!!!", w którym Australijczyk przekornie zachęca: "Zakop się sam Łazarzu", a manierą wokalną do złudzenia przypomina Lou Reeda.

Reklama

Zresztą biblijnych motywów jest tu więcej. W "We Call Upon The Author" Cave staje pod pręgierzem i czeka na sąd Boży przy akompaniamencie rytmicznych gitar i chwytliwego refrenu zaśpiewanego chórkami, przypominającymi stadionowe pokrzykiwania Rolling Stonesów. Jego Łazarz tuła się samotny po podejrzanych spelunach rozerotyzowanej stolicy świata ("Today’s Lesson") zasłuchany w The Stooges (energetyczny "Albert Goes West"), The Doors (hipnotyczny "Midnight Man" z odległymi organami Hammonda i transowym basem) czy psychodelię spod znaku Franka Zappy (medytacyjny "Lotus Eaters").

Obłąkane baśnie Cave’a brzmią jak rock’n’rollowa impreza na dzień przed apokalipsą. Pamiętacie thriller "Zgromadzenie" z Christiną Ricci? W tym filmie świadkowie ukrzyżowania Jezusa powracają i we współczesnych czasach pojawiają się tam, gdzie dzieje się zło. Słuchając "Dig, Lazaurs, Dig!!!", można dostać podobnych ciarek... No i rzecz dla wielu fanów najważniejsza - Nick znowu ma sumiaste wąsy i czaruje urokiem nowojorskiego alfonsa!

Nick Cave And The Bad Seeds

Dig, Lazarus, Dig!!!