Było niemal pewne, że pierwsza solowa płyta Natalii Przybysz będzie porządnym wydawnictwem. Ona to jedna z niewielu polskich wokalistek, która potrafi śpiewać „do tyłu”, czyli z prawdziwym soulowym feelingiem, sprawiającym wrażenie lekko spóźnionego, rozleniwionego. On, partnerujący jej Envee, to wzięty producent i świetny remikser, współpracujący z takimi artystami, jak: Fisz, Smolik, Koop czy Slope. Obydwoje wiedzą, jak tworzyć muzykę na światowym poziomie.
Pod względem nowoczesnego brzmienia i technicznej sprawności to rewelacyjny album. Słychać tu zgrabne nawiązania do współczesnych klasyków czarnego brzmienia: niedawnego albumu „New Amerykah” Eryki Badu (korzenne chórki, którym towarzyszą oszczędne elektroniczne „przeszkadzajki”, i subtelne syntezatorowe pasaże w „Lion Girl”) albo Marcusa Millera (posłuchajcie rozbujanego basu w „Wake Me”). Envee zadbał też o przestrzeń – wszystkie utwory zaaranżowane są ze smakiem i oszczędnie. A to jakiś mięciutki reggeaowy rytmik albo dęte riffy pojawiające się w odpowiednich miejscach („New”), a to nujazzowy smaczek zbudowany na szeleszczącej perkusji i elektrycznym pianie („Blue Notebook”) albo kwartet smyczkowy wyjęty żywcem z filmów Wong Kar Waia w utworze o wiele mówiącym tytule „Motion Picture”. Słowem, neo soul na światowym poziomie.
Wokalnie też jest pięknie, chwilami Przybysz brzmi jak pierwszoligowe zachodnie piosenkarki pokroju Lauryn Hill (eksczłonkini The Fugees nie powstydziłaby się wokaliz pojawiających się pod koniec „New”) albo wspomniana Badu. Niestety, te zawijasy, mimo swojej perfekcji, to największy mankament całej płyty. Trudno odróżnić kawałek od kawałka, bo każda wokaliza jawi się tu jako nierozróżnialne soulowe ornamenty – tyle zgrabne, ile zgrane i nudnawe. Znacie to z twórczości Sistars i każdej płyty, jaką wydała choćby niemiecka wytwórnia Sonar Kollektiv w ciągu ostatnich pięciu lat. Pod tym względem znacznie lepiej wypada Paulina Przybysz, która na swoim debiucie „Soulahili” sprzed roku postawiła na odważniejsze brzmienie, decydując się nawet na zawadiacki rap. Brak tu też wyraźnych atrakcyjnych melodii, dzięki którym Sistars jawiły się jako najlepszy towar eksportowy rodzimego popu.
Wrażenie obojętności pogłębia jeszcze brak polskich tekstów. Angielskie smędzenie staje się po dwóch pierwszych kawałkach równie atrakcyjne co telewizyjne wystąpienia Michała Kamińskiego. A przecież można śpiewać soul po polsku, co Przybysz udowodniła sama właśnie w swoim macierzystym składzie. Tym samym Natu jawi się jako przykład kolejnej wokalistki, która chyba za bardzo uwierzyła w swoje kompozytorskie umiejętności. Piękna etiuda, ale to nie jest album, w którym można się zakochać.
Natu+Envee
Maupka Comes Home
Galapagos Music