Teoretycznie powinienem znienawidzić tę płytę. Bo "Day & Age" to zbiór najbardziej wyświechtanych popowych kalek i trików znanych w muzyce rozrywkowej od trzech dekad. Kwartet z Las Vegas, mimo tradycji obowiązujących w rodzimych stronach, nie jest skory do ryzyka - w końcu ich recepta na przebojową muzykę świetnie się sprawdziła, co potwierdza 12 milionów fanów, którzy do tej pory kupili ich płyty - za to specjalizuje się w przybieraniu póz.

Reklama

Na hitowym debiucie "Hot Fuss" sprzed czterech lat Killersi bez kozery zżynali z klasyki brytyjskiego rocka. Zresztą wokalista zespołu przyznawał wtedy otwarcie: "W pewnym momencie zacząłem się zastanawiać, czy piszę o sobie, czy wszystko to pochodzi ze słuchania nagrań New Order i The Smiths?"

Kolejna płyta to znowu ukłon w stronę amerykańskiej legendy rocka. "Sam’s Town" brzmiał jak hołd dla Bruce’a Springsteena - minus autentyzm pieśni Bossa. Dlaczego więc nie wyłączam odtwarzacza na dźwięk saksofonowego sola w "Joy Ride", które świetnie sprawdzało się 20 lat temu w nagraniach Tiny Turner, ale dziś może jedynie ruszać bywalców lokalnych dancingów, bez reszty zakochanych w białych dżinsach? Bo The Killers paradoksalnie nie udają nikogo, mimo że udają wszystkich - to kapela zafiksowana na tworzenie atrakcyjnego, chwytliwego popu, który sprawdzi się zarówno na klubowych parkietach, jak i stadionowych koncertach. Nawiązania do dramatyzmu Bowiego, syntezatorowego glamouru New Order i melancholi Bono, Flowers i spółka połączyli w tak naturalny sposób, że nie można się od nich uwolnić.

Takie refreny jak te ze "Spaceman" i "Joy Ride", mimo ich oczywistych korzeni, (pierwszy mógłby z powodzeniem znaleźć się w repertuarze The Hooters a w drugim Flowers brzmi jak syn Roberta Smitha) wchodzą gładko, niczym czwarta pięćdziesiątka gorzkiej żołądkowej.

Bo istotą The Killers jest właśnie poza i przerysowanie - amerykański kwartet ma to w genach - to jest jego naturalny stan ducha. W końcu Las Vegas jest stolicą pozerów i megalomanii. Dlatego właśnie nie rażą hymniczne zaśpiewy przywołujące ducha Freddy’ego Mercury’ego i podniosłe refreny z dyskusyjnymi filozoficznymi pytaniami w rodzaju: "Czy jesteśmy ludźmi, czy tancerzami?" ("Human").

Strzałem w dziesiątkę okazała się współpraca z producentem Stuartem Price’em. Człowiek odpowiedzialny za brzmienie połowy albumów Madonny (współpracował też z Missy Elliot i Gwen Stefani) perfekcyjnie podkreślił atuty zespołu - żywiołowy i czasem zbyt egzaltowany wokal Flowersa oraz pozytywną aurę "kolejnego dnia, niosącego nadzieję", unoszącego się nad klasycznymi nagraniami U2. Słychać, że producent na tej płycie to piąty członek zespołu, co zresztą potwierdza sam Flowers wspominający w wywiadach: - Kiedy weszliśmy do jego domu, pierwsze co zobaczyłem to reprodukcja okładki "The Man Who Sold The Earth" Dawida Bowiego. Nieco dalej wisiało zdjęcie Briana Eno z czasów Roxy Music. To wystarczyło, żebym poczuł, że znaleźliśmy odpowiedniego człowieka.

I to właśnie wydaje się najlepszym podsumowaniem "Day & Age" - odpowiedni ludzie w odpowiednim czasie i repertuarze.

Reklama

"Day & Age"

The Killers
Universal Music Polska