Wiedzą o tym choćby chłoptasie z Franz Ferdinand, którzy w niedawnym wywiadzie dla KULTURY przyznali, że jeśli jakiś ich pomysł nie rozwinie się w ciągu 20 minut, ląduje w śmietniku. Bo rock to przecież muzyka impulsu - brzmienie telewizora wyrzucanego przez okno przez Roberta Planta i gitarowe riffy, które Keith Richards komponuje w ciągu kilku minut z niewielką pomocą LSD.
Tymczasem Axl Rose to kolejna gwiazda, która napędzana siłą własnej mitologii, poległa pod jej ciężarem. Typowy rockman przed pięćdziesiątką pragnący stworzyć opus magnum godne boga muzyki rozrywkowej. Problem w tym, że Axl już to zrobił, nagrywając w 1987 roku pierwszą płytę Gunsów "Apetite For Destruction".
Na nasze szczęście ryży wokalista nie wziął się za bary z klasyką jak to zrobili Roger Waters ("Ca Ira") czy Paul McCartney ("Ecce Cor Meum"), choć i tak nie jest wesoło.
Jaka jest nowa płyta Gun’N Roses (a właściwie Axla Rose’a, bo z oryginalnego składu G’n’R został już tylko on)? Wyobraźcie sobie dom zbudowany z najlepszych materiałów, ale każdy jego element pochodzi z innej bajki i nie pasuje do reszty. Taka jest "Chinese Democracy" - to podwarszawska rezydencja biznesmena w pistacjowym garniturze - gipsowe lwy, okazałe baszty, złote klamki, gzymsy, kopie obrazów Malczewskiego i fontanna z syreną na dziedzińcu. Słychać tu każdy dzień dumania nad albumem, który powstawał przez 14 lat i odnoszę wrażenie, że przypominał rodzenie jeża. Najbardziej poranione z tej operacji wyszły aranże - rozwlekłe, pofragmentowane i wysysające energię każdego kawałka, choć paradoksalnie wszystko jest na miejscu. Nie można się przyczepić do wokalu Axla - to dalej ten sam rockowy zwierz. W jego głosie słychać feeling słynnych bujających bioder, a 46-letni muzyk ciągle potrafi piać w ultrawysokich rejestrach, dzięki którym "Welcome To The Jungle" z doskonałego numeru zmienił się niegdyś w rockową legendę. Nie można też nic zarzucić dynamice utworów - bębny na tej płycie są piekielnie mocarne (najlepsze, jakie miałem okazję słyszeć w tegorocznych nagraniach), gitary tną powierze szybkimi solówkami i nowoczesnym brzmieniem, przywodzącym na myśl nagrania Marylina Mansona i Nine Inch Nails. Cóż z tego, kiedy całość przypomina seks, podczas którego zmienia się pozycję co 10 sekund. Tak jak w "Better" łączącym popowy wstęp rodem z piosenek Rihanny z balladową zwrotką z czasów "Use Your Illusion" i zupełnie nie pasującym do reszty mocnym refrenem. Z kolei "Riad N’ The Bedouins" zaczyna się mroczną klubową eletroniką (w "Shacklers Revenge" słychać nawet dalekie echa "Fat Of The Land" Prodigy), by za chwilę nawiązać do estetyki Led Zeppelin i po dwóch minutach z energetycznego kawałka zrobić rockową rajtuzę rozciągniętą do granic możliwości. Jednak to jeszcze nic - szczytem aranżacyjnego chaosu jest "If The World" - po usłyszeniu ckliwej "hiszpańskiej gitarki" we wstępie dałbym sobie obciąć rękę, że do gry wejdzie Enrique Iglesias - niestety usłyszałem Axla - w towarzystwie filmowych smyków i podkładu pasującego bardziej do imprezy karaoke niż "rockowego albumu wszech czasów". Mało wam? Dodam tylko, że na "Chinese Democracy" znalazło się też miejsce dla chłopięcego chóru, sekcji dętej i fortepianowych fraz godnych Steviego Wondera i Eltona Johna... Jak ci to powiedzieć Axl? Zmarnowałeś 14 lat swojego życia - i półtorej godziny mojego.
"Chinese Democracy"
Guns’N Roses,
Interscope