Wielu fanów uważa cię za typ buntowniczki, a nawet rockowej dziewczyny. Tymczasem, podsumowując dwadzieścia lat na scenie, zdecydowałaś się nagrać swoje największe przeboje w klasycznych, bardzo spokojnych aranżacjach. Skąd ten wybór?
Tori Amos: Współpraca z The Metropole Orchestra była jak specyficzna rozmowa. Nigdy wcześniej nie nagrywałam z orkiestrą symfoniczną. Jeśli w przeszłości w moich nagraniach pojawiały się smyczki, były dogrywane bez mojego udziału. Do tej pory nie miałam więc możliwości na bieżąco reagować na to, co robią muzycy symfoniczni w studiu. To było zupełnie nowe doświadczenie.
Ta współpraca musiała przypaść ci do gustu. Pierwszym owocem kolaboracji z The Metropole Orchestra był już przecież album "Night of Hunters".
Tak. Obie płyty powstały zresztą w tym samym czasie. Piosenki z "Night of Hunters" zaczęłam komponować latem 2010 roku, a jesienią rozpoczęłam pracę z Metropole. Sam pomysł powstał podczas jednej z prób. Ktoś z Deutsche Grammophon spytał, dlaczego nie mielibyśmy wykorzystać tego do innych nagrań. Rzeczywiście, rozmowa, która toczy się między fortepianem, wokalem i orkiestrą, okazała się bardzo inspirująca. Postanowiliśmy spotkać się ponownie, by nagrać kolejny materiał. Potem na jakiś czas musieliśmy go odłożyć w związku z trasą promującą "Night of Hunters". Dopiero w tym roku ponownie sięgnęliśmy po te nagrania.
"Gold Dust" ukazuje się w 20. rocznicę twojego płytowego debiutu. Co dziś myślisz o dziewczynie, która w 1992 roku zachwyciła publiczność płytą "Little Earthquakes"?
Płyta, którą wtedy nagrałam, opowiadała o mojej walce o własną duszę artystyczną. Kiedy to robisz, nie zdajesz sobie sprawy, jaki będzie odzew. Dokonujesz wyboru, który może okazać się sukcesem lub nie. Kiedy więc przypominam sobie tę dziewczynę, myślę, że w stu procentach poświęciła się graniu swojej muzyki. Nie miała pojęcia, co się wydarzy. Musiała po prostu temu zaufać.
A jak się czujesz, patrząc dziś na wszystko z perspektywy wokalistki, która nie tylko osiągnęła sukces, lecz także zapisała się w kanonie najbardziej charyzmatycznych artystek ostatnich czasów?
Ta perspektywa pozwala czuć wdzięczność wobec muzyki, dzięki której byłam na scenie przez dwadzieścia lat, i ludzi, którzy dzielili się ze mną swoimi opowieściami. Wielu ludzi z całego świata pisało do mnie listy lub przychodziło i opowiadało mi, jak odbierali moje piosenki. Czasem to właśnie inspirowało mnie do pisania kolejnych.
Ale przecież najlepszą inspiracją najczęściej okazywałaś się ty sama. Większość twoich piosenek to najrozmaitsze próby zdefiniowania kobiecości. Myślisz, że w końcu ci się to udało?
W pewnym punkcie swojego życia widzisz rzeczy inaczej, niż mogłaś je widzieć dwadzieścia lat temu. Sposób, w jaki postrzegałam kobiecość w dużym stopniu zmieniło u mnie macierzyństwo. Pozwoliło mi wyleczyć wiele ran, które w sobie miałam. Stawanie się matką dało mi równowagę, poczucie humoru i twórczej siły. Nauczyłam się kontrolować złość, a być może dwadzieścia lat temu złość była tym, co mnie napędzało. Bez wątpienia w moich piosenkach było wtedy więcej ognia. Ale z drugiej strony brakowało im pewnej równowagi. Myślę, że moja droga polegała na znalezieniu przeciwwagi dla gwałtownych emocji, jakie nosiłam w sobie dawniej.
Wspomniałaś o ludziach, których historie inspirowały cię do pisania piosenek. Rozmawiało z tobą wiele kobiet? Twój przekaz często okazywał się dla nich ważny.
Oczywiście. Z jakiegoś powodu kobiety na całym świecie chcą ze mną rozmawiać. Tak było dwadzieścia lat temu i tak jest dzisiaj. Bardzo wiele jest wśród nich młodych kobiet. Przychodzą i opowiadają o własnych doświadczeniach. Tak się złożyło, że wokalistki, które zabierały w tej sprawie głos, były zazwyczaj w moim wieku lub młodsze. Artystki starsze ode mnie chyba nie chciały mieć wiele wspólnego z ruchem feministycznym.
A ty czujesz się feministką?
Kobiety z mojego pokolenia chciały po prostu zachować pewną równowagę. Nie chodziło o żadne ekstrema ani o wojnę z facetami. Mój mąż jest feministą, Jezus był feministą, choć religie chrześcijańskie nie chciały tego zauważać. Jeśli jednak zdefiniujesz feminizm jako chęć sprawienia, by kobiety czuły się lepiej same ze sobą albo żeby miały większą władzę, to nie jest to ruch, którego chciałabym być częścią. Urodziłam się feministką, teraz powoli staję się humanistką.
W tej chwili na scenie jest mnóstwo utalentowanych i charyzmatycznych artystek. Wiele z nich porównuje się z tobą. Im jest łatwiej się przebić, niż było tobie dwadzieścia lat temu?
Kiedy zaczynałam, czas był raczej trudny. Pod koniec lat 80. i na początku lat 90. drzwi dla artystek grających na fortepianie były praktycznie pozamykane. Wytwórnie fonograficzne odnosiły się do nich z pogardą. Jeśli bardzo chciałaś grać na fortepianie, ostatecznie mogło się znaleźć dla ciebie miejsce w teatrze muzycznym. W show-biznesie ceniono jednak wyłącznie gitarę. Wystarczy spojrzeć na takie artystki, jak Tracy Chapman i Susan Vega, które osiągnęły wielki sukces pod koniec lat 80. Miałam w sobie dużo pasji i chęci przebicia się, nie chciałam się godzić, by jakieś drzwi miały pozostać dla mnie zamknięte. Zaczęłam studiować biografie wielkich gitarzystów rockowych i zdałam sobie sprawę, że muszę włożyć w swój fortepian tyle samo mocy i energii, ile Jimi Hendrix wkładał w gitarę elektryczną.
Boisz się upływu czasu?
Jestem go teraz bardzo świadoma. Był czas, kiedy idea śmiertelności zdawała mi się bardzo odległa. Ale kiedy masz dziecko, które powoli staje się nastolatkiem, niełatwo jest przestać myśleć o sobie w kategoriach wieku. Wolałabym nie osądzać siebie źle tylko z powodu jakiejś liczby. Moim ulubionym wiekiem była czterdziestka. Teraz zbliżam się do pięćdziesiątki i staram się czerpać z tego radość. Czas mija i jestem tego świadoma, ale nie lubię stereotypów ani przekonania, że kobiety po czterdziestce nie mają już nic do powiedzenia. Wielu mężczyzn w tym wieku wciąż pisze świetną muzykę, w której zawiera swoje doświadczenia. Bardzo ważne, by robiły to również kobiety. Nie możemy polegać wyłącznie na punkcie widzenia dwudziestolatek. Ważna jest też perspektywa artystek, które zdążyły zobaczyć i doświadczyć wiele rzeczy.
Czy piosenki, które wybrałaś na "Gold Dust", w jakimś sensie składają się na twoją muzyczną autobiografię?
Tak. Po części w ten sposób patrzyłam na ten album. O całości miało jednak zadecydować kryterium estetyczne. Chciałam po prostu zrobić coś, co będzie piękne, pełne pięknej muzyki i pięknych opowieści. Wybrałam więc różne historie. Pytano mnie na przykład, dlaczego nie wybrałam niczego z albumu "Beekeeper". Niektóre piosenki nasuwały się same i musiałam dokonać wyborów. "Snow Cherries from France" powstało w czasie, kiedy pisałam piosenki na "Beekeeper". Ta piosenka mogła znaleźć się na płycie, ale zdecydowałam się ją zostawić. Wróciła na "Gold Dust". Wybrałam więc piosenki, które opowiadają o różnych doświadczeniach. Tak, wiele z nich doświadczyłam we własnym życiu.