Poprzednia płyta Tworzywa "Mamut" była najbardziej piosenkowa z waszych dotychczasowych dokonań. Na nowej "Drony" odszedłeś od rapu jeszcze bardziej. Sporo śpiewasz, bawisz się głosem.

Reklama

Kończąc tamten album, wraz z Piotrkiem poczuliśmy pewien niedosyt. Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że to była tak inna forma wobec tego, co robiliśmy wcześniej, że wydawało nam się, że nie wyczerpaliśmy całego potencjału wynikającego ze spotkania się komputerów z harmonią, melodią. Tak naprawdę już po miesiącu od nagrania "Mamuta" mogliśmy powrócić do studia i realizować kolejny materiał. To dla nas, a może bardziej odbiorców, niebezpieczne, bo pod koniec płyty już wiemy, w jaką stronę pociągnie nas na następnej. Na szczęście ostudziła nas, jak zwykle, niemal dwuletnia trasa koncertowa. Taki cykl płyta-trasa dobrze robi, bo inaczej prawdopodobnie zasypywalibyśmy rynek naszymi płytami częściej (śmiech). Pójście jeszcze bardziej w piosenkową stronę było na "Dronach" świadome. A kiedy tylko wiedziałem, że będziemy się jeszcze mocniej zbliżać do formy piosenki, chciałem pobawić się głosem. To na pewno odróżnia ten album od poprzednich, realizowanych w okresie, w którym czułem niechęć do śpiewania. Piosenkowe podejście charakterystyczne dla "Dronów" i "Mamuta" mnie nie interesowało.

Na "Dronach" korzystasz m.in. z krytykowanego przez wielu autotune’a.

Traktuję go jak każdy inny instrument. W latach 80., kiedy każdy chciał grać jak The Police, wszyscy używali charakterystycznego dla nich gitarowego efektu chorus. Nikt nie miał z tym problemu. Teraz niemal wszyscy korzystają z autotune’a, od Bon Iver, przez Drake’a, po Daft Punk, i też nie widzę w tym niczego złego. Oczywiście dużo zależy od tego, w jaki sposób i po co się go używa. Ja korzystam z niego w numerze "Komputer", do którego pasował ze względu na temat. Wychowaliśmy się na muzyce elektronicznej, gdzie głosy były bardzo często przetwarzane. Nie byłoby chociażby Kraftwerk bez efektu vocoder. Autotune to dla mnie po prostu efekt jak każdy inny, nie używam go, by poprawić możliwości mojego głosu.

Reklama

Trwa ładowanie wpisu

W tekstach postawiłeś na minimalizm. Podpisałbyś się pod słowami poety Wojciecha Bonowicza, który mówi: "Staram się, aby słowa w moich wierszach odetchnęły. Może nie mają u mnie takiej frajdy, jak u innych poetów, ale przynajmniej nie czują się wykorzystywane"?

Tak, tych słów jest faktycznie mniej. To jest w sumie dziwne, bo ja zawsze byłem zdeklarowanym minimalistą, jeśli chodzi o moje rysunki, postrzeganie świata, a dopiero teraz odkryłem ten minimalizm w formie piosenki i wydaje mi się, że w niej czuję się najpewniej. To jest zupełnie inne pisanie, z większą uwagą na słowo, a przy okazji potrafię opowiedzieć o tym, co dzieje się tu i teraz. To dla mnie bardzo ważne, nie potrafiłbym dzisiaj inaczej. Forma rapowania, dość chaotyczna, działająca pod wpływem pewnego strumienia świadomości, jaką uprawiałem przed laty, miała pewną melodykę, ważna była fonetyka. Dzisiaj jednak w tekstach interesuje mnie wyczulenie na słowo, na pewno większy minimalizm.

Skąd w piosence "Sarny" wspomniany Bonowicz czytający swój wiersz?

Reklama

Bonowicz od lat jest dla mnie pomostem między środowiskiem literackim, literaturą w ogóle, a muzyką. Zdarzyło się nam nawet razem wystąpić podczas Międzynarodowego Festiwalu Poezji Silesius we Wrocławiu. Przygotowywałem też rysunki do jego zbiorów poezji, przygotowaliśmy książki dla dzieci o Misiu Fisiu. Od lat jest osobą, do której dzwonię, żeby zapytać, co ostatnio czytał ciekawego.

W kompozycji "Sarny" cytujesz znakomity zbiór opowiadań "Śmierć pięknych saren" Oty Pavla. Od dawna literatura jest dla ciebie inspirująca, dla twoich tekstów?

Książki od zawsze były dla mnie bardzo ważne. Nie zawsze jednak przekładało się to na inspirację czy wręcz łączenie chociażby wspomnianej poezji z moją twórczością. Teraz na pewno mocniej wpływa na moją twórczość. Podobnie zresztą jak muzyka osadzona w naszej słowiańskiej kulturze.

Stąd gościnny udział na "Dronach" znakomitego muzyka związanego ze sceną folk, Janusza Prusinowskiego?

Płyty, w których Janusz maczał palce, często prezentuję w audycji radiowej "Magiel Wagli", którą prowadzę wraz z ojcem. Prusinowski wie bardzo dużo o naszej rdzennej muzyce. Robi rzeczy fantastyczne, potrafi godzinami opowiadać o instrumentach. To m.in. on spotęgował moją fascynację naszymi korzeniami, pieśniami folkowymi. Pieśniami, w których ważny jest mantrowy refren ze słowami kluczami. Wykonywane na pogrzebach i weselach robią wrażenie prostych utworów. Często zaaranżowane na głosy, z prostą sekcją rytmiczną z basem albo po prostu stukaniem o podłogę. Niestety taka wiejska muzyka została przez lata totalnie zabita. Muzycy byli pomijani, nikt się nimi poważnie nie zajął. Na szczęście te rzeczy są od jakiegoś czasu odkrywane. Wychodzą takie genialne płyty, jak chociażby "Requiem ludowe" Adama Struga i Kwadrofonik. Pomyślałem więc, dlaczego by nie przemycić na naszą płytę z muzyką rozrywkową, z muzyką, która jest bardzo świadoma tego, co się obecnie dzieje na scenie, właśnie tematyki związanej z naszymi korzeniami. Słychać to w kawałkach "Kręte drogi" czy "Parasol". Takie nawiązanie bardzo współgra mi z pytaniami, które się pojawiają na tej płycie. Z tematami, które fascynują nas mocno od czasu wspólnej płyty z ojcem. Pytaniami o kryzys duchowości, związanymi ze śmiercią, przemijaniem. Na pewno piętno odcisnął na tekstach fakt, że dużo tekstów było pisanych na wsi. W miejscu, do którego czasami uciekam od technologii, wyciszam się. Pobyt na wsi zupełnie zmienia percepcję świata. Przychodzi myśl, że przedmioty, gadżety, o których opowiadam też na płycie, próbują nas zdekoncentrować. Jest ich za dużo, odciągają nas od ponadczasowych tematów, które są przecież dla nas wszystkich ważne, a jednak gdzieś zakopane. Pewnie dlatego, że są dla nas niekomfortowe.

Przez twoje teksty, tak jak zresztą chociażby Gaby Kulki na jej ostatniej płycie, przenikają niepokój, obawy o przyszłość.

Na pewno z jednej strony jest to spowodowane faktem, że mam dzieci. Zastawiam się więc, jak będzie wyglądała nasza, czy bardziej ich, przyszłość. Na okładce "Dronów" jest zdjęcie syna mojego kolegi i patrząc na nie, zadaję sobie pytanie, gdzie ten człowiek, który jeszcze nie udaje, nie kreuje się, będzie za kilka lat. Jakie rzeczy będą się z nim działy. Nie znam do końca odpowiedzi, ale opowiadam o tym, co często mnie martwi. O tym, że młodzi ludzie będą musieli sobie poradzić z przeniknięciem ze świata internetowego w rzeczywisty. Z narcystycznego, wykreowanego, utopijnego w świat, który nie jest wygładzony, sfotoshopowany. Kiedy rodziła się moja najstarsza córka, czułem, że rodzi się w genialnym okresie, bez wojen, w którym można podróżować, poznawać inne kultury. Oczywiście wiem, że ten nasz liberalny świat nie jest idealny, sporo ludzi zostało pominiętych, zlekceważonych, ale rzeczywistość wydawała mi się dość poukładana, daleka od tego, co przeżywali dziadkowie. Dziś już takiej pewności nie mam.

Nie obawiasz się, że po "Dronach", jeszcze bardziej piosenkowej płycie niż "Mamut", utracicie część fanów, tych, dla których byliście ważnym ogniwem polskiej sceny hiphopowej?

Nie myślimy w ten sposób. Mam świadomość, że każda nasza płyta ma zwolenników i przeciwników, m.in. dlatego, że się różnią od siebie. Ta jest na pewno najbardziej piosenkowa, miejscami wręcz popowa. Myślę, że przy okazji takiej piosenkowej formy jesteśmy jednak w stanie opowiedzieć o rzeczach dla nas ważnych trochę szerszej publiczności. Ja przed laty nie miałem problemu ze słuchaniem rzeczy zgoła odmiennych. Muzyki kompletnie nieradiowej, pełnej hałasu, a jednocześnie Björk czy Becka. Nie potrafię kłamać, gdybym miał rapować na tej płycie, czułbym się jak aktor odgrywający rolę. Natomiast podczas koncertów będziemy grać np. utwór "Polepiony" sprzed 16 lat, i o dziwo, czuję się w nim ciągle doskonale.

Dużo jest na "Dronach" klimatu kojarzącego się z latami 70. Słychać tu dźwięki funky, nawet czcionka użyta na okładce jest w stylu tamtej dekady.

W dużej mierze wynikło to stąd, że staraliśmy się znaleźć muzyczny środek między samplerami, elektroniką a zespołem, żywymi instrumentami. Ponieważ w powstawaniu brzmienia miał duży udział nasz basista Maciej Pendowski, przywołanie lat 70. nastąpiło samoistnie. W tamtej dekadzie rządziła sekcja rytmiczna, bas często grany kostką, riffowy. Taki jest też na "Dronach". W kompozycjach z późniejszej dekady, nie mówiąc już o latach 90., często w ogóle nie słychać linii basowej. Dopiero hip-hop w dużej mierze przypomniał o tym, jak ważna jest sekcja rytmiczna. Na "Dronach" powracamy do takiego myślenia.