W biografii Voo Voo "Dzień dobry wieczór" powiedział pan o nowej płycie, że bardzo ją przeżył. Co było najtrudniejsze?
Z tym przeżywaniem to przesada, mam natomiast świadomość pewnej ekstremalnej sytuacji po naszej poprzedniej, zdecydowanie rockowej płycie "Dobry wieczór", która okazała się naszym największym sukcesem komercyjnym. Zwykle tak bywało, że następna płyta jest antytezą poprzedniej. Więc po naładowanym emocjami, mocnym krążku, chciałem grać inaczej, nieco chłodniej, zrobić elegancką, estetyczną płytę. Miałem przy tym świadomość, że wchodzimy na całkiem inny grunt, bo taka przestrzeń wymaga innej instrumentacji i innych miejsc do grania. Troszkę się więc jej bałem, ale to była raczej taka adrenalina, jak przed pierwszą płytą. Wiedziałem, że w tym szaleństwie jest jakaś metoda, choć nie wiedziałem, czy to pójdzie w dobrą stronę.
Koledzy z zespołu od razu kupili pana pomysł na "7"?
Ciekawe było to, że przed rozpoczęciem pracy nad albumem w zasadzie w ogóle nie było prób, a zazwyczaj się odbywały, chociaż jedna. To w ogóle pierwsza płyta Voo Voo, która w pierwszej wersji zagnieździła się wyłącznie w mojej głowie. Nikt, łącznie ze mną, nie wiedział, jak ona się rozwinie. Początkowo myślałem, żeby zrobić bardzo minimalną płytę, ale minimalizm zrobił się modny, a wszystko, co modne, jest mi obce, więc troszkę od niego odszedłem.
Zrobiły się z tego rozbudowane na siedem minut piosenki.
Chciałem mieć szeroką przestrzeń do zabudowy w trakcie numerów. Na przykład w "Niedzieli" są cztery dźwięki na fortepianie zagrane w czasie ośmiu minut. I one w takiej kompozycji coś otwierają. W piosence trzyminutowej by zniknęły. Takie rozbudowanie pomaga też w dodawaniu drobiazgów typu dzwonek buddyjski czy głos śpiewaczki operowej. Te długie formy nie są zresztą dla mnie niczym nowym. Wywodzę się przecież z długich rockowych form z lat 60. Tutaj budowaliśmy je warstwami. Najpierw był ślad w postaci gitary i próbek wokalu. Potem przyszedł perkusista i zaczęliśmy kombinować ze stroną rytmiczną. To już zmieniło niektóre numery, chociażby "Niedzielę". Następnie pojawił się bas, który też zbudował inną historię. Dalej doszły kolejne klocki, jak fortepian, klarnety i zaczęły się robić piosenki. Także mimo że "7" urodziła się w mojej głowie, to jest chyba najbardziej wynikiem, nie do końca uświadomionym, pracy całego zespołu.
Siódemka od początku była punktem wyjścia?
To banał, bo taki tytuł, podejrzewam, pojawiał się pewnie tysiące razy, ale to wyszło trochę tak jak z "Dobry wieczór". Skoro każdy koncert zaczynam takimi słowami, to trzeba było w końcu nagrać taką płytę. Siódemka od lat przeplata się przez moje życie. Mieszkania w Warszawie miały numer siedem, pojawia się w kodach, PIN-ach, numerach telefonu. Zacząłem o niej sporo czytać. W różnych kulturach ma niezwykle pozytywny wydźwięk. Od potęgi i wiedzy po szczęśliwą siódemką. Potem pomyślałem: brnijmy dalej w tę metaforę. Może zrobić tydzień, tylko od środy, a nie od poniedziałku, ponieważ środek tygodnia ma bardziej obiektywny wydźwięk niż jego początek lub koniec. Tym bardziej że to nie jest płyta pod tytułem "niedziela będzie dla nas", że każdy dzień jest oczywisty: piątek, czyli początek weekendu, sobota to zabawa, niedziela leżakowanie, poniedziałek najcięższy, kac.
Na okładce jest neon z siódemką. Trochę kojarzy mi się z reklamą klubu disco z lat 70. To dobry trop?
Mnie się neon kojarzy z miastem – to bardzo miejska płyta. Neon to np. klub, dla mnie przede wszystkim jazzowy.
Do małych klubów pasują szczególnie jazzowe wstawki na "7", jak chociażby w numerze "Czwartek".
Jest w Voo Voo trzech muzyków z jazzem we krwi, więc takie kierunki są naturalne. Ja jestem co prawda zapiekłym rockandrollowcem, ale przecież wielokrotnie grałem z jazzmanami. To, co dla nas jest najbardziej atrakcyjne w jazzie, to improwizowanie. Zresztą kiedy ja zaczynałem grać muzykę rockową, to też była improwizowana. Radość takiego grania jest niezwykła. Ale to zdarza się przede wszystkim podczas koncertów. Kiedy żre, to mówiąc górnolotnie, są chwile, dla których warto żyć. Żadna płyta nie jest w stanie tego przekazać. Zresztą na żywo nigdy też nie staramy się grać dokładnie tak jak na płycie i przy "7" też tak nie będzie. Zawsze są zmiany tonacji, tempa, inaczej się to wszystko układa, nawet jak ludziom się wydaje, że gramy piosenki tak samo. Także nawet jeżeli nie gramy jazzu bezpośrednio, to czujemy z nim więź duchową.
W "Czwartku" pada stwierdzenie idealnie pasujące do improwizacji, "to, co szybko wzlata, ulata". Co pokazuje, że przecież improwizacja nie cały czas jest fantastyczna.
To jest oczywiście ryzyko. Zdarzały nam się koncerty, z których nie byliśmy w stanie wykrzesać tyle, ile byśmy chcieli. Jeżeli gramy kilka czy kilkanaście koncertów z rzędu, to siłą rzeczy nie da się zagrać wszystkich idealnie. Zresztą gdyby wszystkie wychodziły idealnie, nie byłoby tak ciekawie.
Sporo jest na płycie słów o powtarzalności w życiu.
Bo życie polega na wstawaniu, spaniu i tym, co pomiędzy. W każdym zawodzie ta nieuchronność bytu zaczyna wkurzać. Ale w tekstach na "7" są światełka w tunelu. Nawet w najsmutniejszym tekście "Sobota" jest wino, u mnie dość często wspominane, jako niezbyt dydaktyczny sposób przeniesienia się w nieco inną rzeczywistość. Myślę sobie, że nawet w tej powtarzalności musi być metoda, że musi być brzydko, żeby było pięknie. To z pewnością też banał, ale rzecz w tym, by znaleźć balans między powtarzalnością i tym niespodziewanym.
W publikowanych w sieci materiałach ze studia widać skupienie, że proces nagrywania to nie było jakieś rockowe szaleństwo, zabawa, tylko wejście w pewien stan hipnozy.
Jestem w pracy dość upierdliwy. Na przykład nie toleruję spóźnień, bo to strata wspólnego czasu. I o tym też jest ta płyta. Przez to traci się energię, tak jak przez za długie przesiadywanie w studiu. Jak mieliśmy w Voo Voo za dużo czasu na płytę, to nie wychodziły z tego najlepsze rzeczy. Dlatego zależy mi, by osiągnąć maksymalny stan skupienia. A "7" z dużą ilością ciszy i przestrzeni wymagała tego szczególnie.
Jakiś czas temu mówił pan w wywiadzie, że dużo wolności dało przyjęcie założenia o "nagrywaniu płyty, której nikt by nie kupił". Tu też tak było?
Tu chodzi o to, by się odciąć od myślenia o muzyce jak o produkcie. Filozofia singli, kompresowanie utworów zgodnie z oczekiwaniami mediów, nagrywanie rzeczy oczywistych jako łatwiej strawnych dla publiczności – to nie my. Od początku pracujemy nad własnym językiem muzycznym, nad własną innością. Ale też właśnie z powodu tej inności ludzie przychodzą na nasze koncerty i kupują płyty.
Czyli gdyby faktycznie nikt nie kupił płyty, to nie byłoby dramatu?
Pewnie bym się zmartwił. Choć oczywiście losy albumów mogą być różne. Mamy na koncie jedną z dla mnie najlepszych płyt, "Oov Oov", która sprzedała się bardzo źle. Co nie zmienia faktu, że dzisiaj wielu uważa ją za najciekawszą. Chciałbym, żeby "7" trafiła do ludzi. Wierzę, że innym, tak jak mnie, takiej muzyki brakuje. Wierzę w mądrość narodu naszego.
Rok temu powiedział pan, że rock jest teraz trochę spopowiały, że kilka lat temu, po wybuchu szału na White Stripes czy Black Keys, muzyki osadzonej w korzeniach, trochę się to wyczerpało. Niewiele dobrych płyt powstało w ostatnich latach?
Z grubsza ten bum się skończył. Nie do końca jednak jestem w stanie powiedzieć, dlaczego. Wiem, że kiedy ta muzyka, mówiąc ogólnie riffowa, wróciła, to mi się bardzo chciało tego słuchać. Ale ostatnio takie fale fruwają w powietrzu, że od niej odszedłem. Co prawda kilka lat temu taka płyta jak "7" nie przyszłaby mi do głowy, ale dzisiaj jak najbardziej odzwierciedla stan ducha.