Muzyczny fenomen internetowy ma to do siebie, że nie uciekniesz przed nim nawet wtedy, gdy ukryjesz się w najciemniejszej i najgłębszej piwnicy. Postanowisz zaszyć się pośrodku głuszy – znikąd pojawi się osoba, która puści ci jego kawałek z telefonu. Trafisz na koncert skrajnie innej opcji gatunkowej – zaraz na piwie czy papierosie wyświetli się ktoś, kto spyta: „ej, znasz tego gościa?”. I tak jak każdy odpowiesz, że go znasz. Bo przecież sam nie znasz nikogo, kto nie znałby Taco Hemingwaya.
O warszawocentrycznym raperze dyskutowali twoi koledzy, zachwycały się nim twoje koleżanki, możliwe też, że któryś z twoich rodziców usłyszał o nim w telewizji. Facet wziął szturmem polski rynek muzyczny, w niecałe trzy lata zdobył uznanie, o którym marzy większość newcomerów, wsławił się bon motami powtarzanymi w towarzystwie, a co bardziej wyrywni fani ogłaszali go głosem pokolenia. Krótko mówiąc: niekończąca się hossa, bez widoków na bessę. Wydawać by się mogło, że to już ten etap, kiedy jako twórca możesz zrobić wszystko bez konieczności późniejszego tłumaczenia się z niezrozumiałych wyborów artystycznych. Chyba że wydasz tak niezrozumiały i zwyczajnie zły materiał jak „Szprycer” – wtedy słusznie dostajesz po głowie i niemal nikt nie ma ochoty bronić cię przed zawiedzionymi hordami koszykofilów i rozsierdzonymi zastępami nocnomarketowców. Sam sobie zgotowałeś ten los, choć się do tego, z czystej przekory albo i buty, nie przyznasz.
Taki fan to nie fun
Odwrót oddanych do tej pory odbiorców może dziwić, chociaż zupełnie nie powinien. O ile polscy raperzy – szczególnie ci ze świecznika, z sześciocyfrową liczbą fanów na Facebooku – mają swoich wiernych szalikowców, skorych do upadłego bronić sensowności karkołomnych działań ulubieńca, o tyle nawijacze pokroju Taco dorabiają się zazwyczaj entuzjasty z tzw. doskoku. I nikogo więcej. Taki fanbase nie jest monolitem, więc łatwo kruszeje pod naporem krytyki. Jasne, są jeszcze ludzie tacy jak Pezet czy O.S.T.R., którzy wbili się do świadomości mas i siłą rzeczy zebrali „doskokiewiczów” z różnych bajek. Podstawę stanowią jednak ci, którzy pamiętają klasyczne kawałki i w rezultacie nie gilotynują po eksperymentach. Skandują: „nadal wierzymy”, choć uwiera ich „Radio Pezet” czy słabsza forma na przestrzeni paru krążków.
Stwierdzenie, że słuchacza się nie wybiera, jest jednym z najbardziej utrwalonych mitów. I szkodliwych, więc warto go raz na zawsze obalić. Jako artysta świadomie decydujesz o czym, kiedy i jak nawijasz, nikt ci pistoletu do skroni nie przykłada. Odbiorcę, uzależnionego od tematyki, bierzesz z dobrodziejstwem inwentarza. Ulicznik dostaje więc zazwyczaj chłopaka, którego w pełni usatysfakcjonuje pięćdziesiąty tekst o kręgosłupie moralnym i byciu bliskim dla bliskich, party-friendly raper otrzymuje imprezowicza, który cieszy się, póki jest się przy czym pobujać, a stołeczny narrator kroniki towarzyskiej zaprzyjaźnia się z amatorem stołecznej kroniki towarzyskiej. Zdarzają się odstępstwa od tej reguły, ale odstępstwa są ledwie kroplą w morzu.
Pamiętajmy jednak, że autor „Umowy o dzieło” to nie tylko obserwator życia największego miasta w Polsce. Jak już wspomniałem, spora część jego kibiców upatrywała (i nadal upatruje) w nim kogoś więcej niż kolejnego mądrego gościa. Nie, mądrych gości jest sporo, ale takich jak Łona, Afrojax czy Fisz – nadal na lekarstwo. Czwartym do brydża miał być Taco, występujący jako trybun ludowy nowego pokolenia, które ma swoje niepokoje, ale marginalizowane, bo nie mieszczą się w lifestyle'owym, wygładzonym kadrze.
Opuszczone pokolenie
Wydawał się kandydatem idealnym, bo wyjątkowo przewrotnym. Z jednej strony wyśmiewał uczęszczane miejscówki i lokalnych pozerów, z drugiej – bywał w tych miejscówkach podejrzanie często i z boku wyglądał na lokalnego pozera. Brzmiał, jakby połknął gruby katalog z nazwami znanych marek. Tęsknił za kimś, więc balował. W teorii wyczuwał nastroje młodych i potrafił mówić dosadnie o ich rzeczywistości, w praktyce – był zrozumiały także poza Warszawą, bo po każdym podejmowanym temacie prześlizgiwał się niczym bobsleista w randze mistrza olimpijskiego. Sprawiał wrażenie błyskotliwego, lecz pustego w środku dekadenta, który prowadzi piękne życie w mediach społecznościowych, ale to tylko pozory, ponieważ mediów społecznościowych nie znosi. Tak bardzo anty-, że aż pro-. Karykaturalny i atencyjny.
Przywdzianie szat barda jest dla niektórych jak założenie gorsetu. Podobno dobrze się w nim wygląda, ale wnętrzności przechodzą katusze. Jeśli ten narzucony z góry strój zaczął uwierać szefa Taco Corp., to muszę przyznać, że jego sposób, by się z niego uwolnić, był efektowny i efektywny, choć subtelny jak Armia Czerwona. Jeśli nie uwierał – pozostaję tylko w rozbawieniu i mruczę pod nosem: jaka piękna katastrofa.
„Szprycer” kroczy bowiem przez Nowy Świat i Plac Zbawiciela ze sztandarem, na którym wypisano wielkimi literami: „Jesteście pokoleniem nic, rozejdźcie się czym prędzej”. Gruntowny odsłuch powinien więc solidnie rozjuszyć tych, którzy gotowi byli jako wyznawaną filozofię życiową podawać takohemingłeizm. Ich wieszcz, ostoja ironizowania i piętnowania na planecie blichtru, staje się demaskatorem własnych słuchaczy, którzy bardzo lubią myśleć o sobie jako o lepszych od zakutych rapowych pał, bo to oni obcują ze sztuką przez duże „S”. W kliszowej, otwierającej płytę „Nostalgii” popija wino z Tesco, ucieka przed Strażą Miejską i robi z siebie ofiarę czynów minionych, niczym podpity student przyłapany na spożywce na miasteczku akademickim. Dalej robi się jeszcze ciekawiej: powraca ograny motyw osi Żoli-Moko („Chodź”), tramwaj linii 35 staje się przyczynkiem do snucia na wskroś żałobnej, taniej emocjonalnie historii miłosnej (przełóżcie sobie to na analogiczną jazdę PKS-em – powinniście gromko zarechotać), follow-up do Krzysztofa Krawczyka łączy się ze zdaniem o dostaniu hasła do Wi-Fi od lubej („I.S.W.T”), umilaczami zostają bardzo odkrywcze wersy takie jak: „Rano patrzysz na mnie w łóżku / Traktat pokojowy jest już tuż-tuż” i doprowadzające do wzruszenia: „Nie lecą łzy, kiedy gubię coś / Jedynie, gdy zgubą jest człowiek”, a w stan zadumy wprowadza prawdziwa do krwi konstatacja: „Dobre maniury albo dobre maniery”. Nawet jeśli ma się jak najgorsze zdanie o stołecznym nie-do-końca raperze, trzeba przyznać, że drzewiej jego opowieści, nawet nieświadomie, potrafiły przykuć uwagę. A tu? Paździerz goni paździerz, a liryka jest trywializowana, przez co do rangi wydarzenia urastają spostrzeżenia o złym Mordorze, start-upie, który rzekomo zrobi pogrom, a także nadprodukcji kreatywnych głów, bo każdy powinien mieć swój projekt. Tylko czy w 2017 roku kogoś takie oczywistości jeszcze w ogóle grzeją?
Chłepcąc i łechcąc branżę
Grudzień 2014 roku przyniósł dwa ważne, choć teoretycznie zupełnie niepowiązane ze sobą wydarzenia. 19. dnia miesiąca pojawił się konceptualny „Trójkąt Warszawski” Taco Hemingwaya, który rozpocznie niesamowitą w naszych warunkach karierę sceniczną. Dzień później na scenę podczas warszawskiego koncertu ciechanowskiego rapera Quebonafide wtargnął Pih. Po chwili wypowiedział nieśmiertelne już słowa: „To nie jest hip-hop i nigdy to nie będzie hip-hopem. Najlepszego wszystkim życzę. Dla tych, którzy myślą, że to hip-hop i dla tych, którzy wiedzą, czym jest hip-hop w tym świecie. J***ć tę scenę, to jest hip-hop? J***ł pies taki hip-hop”. Wyprowadziła go ochrona. Założyciel wytwórni QueQuality skomentował to później na Facebooku: „Robię rap, serio nie wiem, co to hip-hop”.
To nie było starcie dwóch odmiennych poglądów na muzykę. To był przeraźliwy skowyt weterana, któremu młodzi odbierają pozycję. Odbierają (co gorsza!) bez wpisywania się w kanon, tylko dzięki pójściu własną ścieżką – nagrywaniu rapu w oderwaniu od bagażu czterech elementów, w oderwaniu od szeroko rozumianego etosu rapera. Bez powinności, za to z nieograniczonymi możliwościami.
Już wcześniej w historii polskiego rapu byli artyści, dla których rymy i bity stały się środkiem, a nie celem. Taco został jednak pierwszym w grze, który potraktował sztukę rapowania tak do bólu utylitarnie, zupełnie odzierając ją z zacięcia ideologicznego czy nawet jakichkolwiek naleciałości gatunkowych. Nie jawił się przy tym jako kolejny śmieszek, który rymuje jak kulawy performer na imprezie korporacyjnej czy błazen, który wyczuł pieniądz i przyszedł na gotowe. On po prostu postawił na czystą formę, która miała mu pozwolić na trafienie do ucha masowego odbiorcy. Cynizm? Nie, raczej doskonała strategia biznesowa z ogromną siłą rażenia. Miał jedyny oręż, czyli lirykę, która potencjalnie mogła chwycić (i chwyciła), więc znalazł sposób, by przedstawić go ludziom za pomocą najwłaściwszego medium. Sposób zmyślny, bo to rap, który nie jest rapem od rapera, który nie jest raperem. Akceptowalny zarówno pod strzechą, jak i (nieśmiało) wśród forumowych głów, które lubią szczycić się mianem odkrywców nowego talentu.
Tyle że tego Hemingwaya już nie ma. Wraz z latami w branży przyszedł naturalny rozwój siatki kontaktów, a to ma swoje konsekwencje. Człowiek znikąd, początkowo zdystansowany, stał się swoim. Wsiąkł. I jednocześnie podjął jedną z bodaj najdziwniejszych i najbardziej ryzykownych decyzji na rodzimej scenie, bo tak należy postrzegać zwrot w kierunku rapowego odbiorcy.
Poczciwy Taco, do tej pory kojarzony raczej z byciem outsiderem i ostatnim, który szeroko rozprawiałby o swoich związkach z rapem, chętnie wspomina na „Szprycerze” kawałek „Damy radę” WWO, follow-upuje Pono, a także napomyka o płycie „Illmatic” Nasa. Ktoś powie, że przecież był „Żywot” z krążka „Marmur”, były najmniej znane pozycje z dyskografii („Young Hems” czy tracki pod ksywą FV), no i był w końcu wspólny utwór z Sokołem i Rasem. Zgoda, osłuchanie Szcześniaka nie podlega dyskusji. Wcześniej jednak nie posługiwał się on całym arsenałem środków, które każą patrzeć na niego nie jak na rappingowego gawędziarza, lecz pełnoprawnego rapera. Rapera – dodajmy – wyjątkowo słabego na każdym poziomie. Słuchacze zdążyli już oburzyć się na auto tune'a, zupełnie tak, jakby był on narzędziem typowej łupanki, zarezerwowanej dla graczy, z którymi Fifi przystawać nie powinien. Z tym że problem nie leży w stosowaniu nowych urozmaicaczy utworów. Prawdziwa bolączka to zaprzeczanie samemu sobie.
Autor wychodzi tu na rapowego przechrztę, który chce zrobić wszystko za bardzo i pokazać swoje grande cojones. Jego historie straciły błysk, więc dłużą się i denerwują ucho, bo mielą dokładnie te same schematy co kiedyś – sute imprezy, po których wstyd, dziewczyny, z którymi nie da się być oraz lokale, które nie bawią już jak w 1410. To nie zostaje zrekompensowane. Pojawia się za to chęć przyciągnięcia nieprzekonanych i nieco bardziej konserwatywnych odbiorców wspomnianymi już odniesieniami, a także stroszeniem przykrótkich piórek. Natestosteronowana i cudaczna „Karimata (mute)” to najlepszy przykład. No bo tak: naprawdę nagrywasz wyjątkowo nadętą braggę, mimo że od początku kariery nie masz flow? Naprawdę nawijasz ulicznikowsko „WWA to moja Alma Mater”, podczas gdy twój wizerunek sytuuje cię na pozycji pierwszego lalusia Rappospolitej? Naprawdę dorzucasz płomienną przemowę o fałszywych ziomkach, do której jakimś cudem nie dograł się jeszcze Bezczel lub koleś z trzema literkami po ksywie? Błagam, takie rzeczy rozlicza się gongiem w piątej sekundzie.
Poszukiwanie pozytywów można zakończyć się na uwadze, że „Szprycer” szybko się kończy, więc się nie siłujmy. Zgańmy za to kolejny element rzemiosła, czyli dobór bitów, a może przede wszystkim producentów. Skoro nasz kronikarz z warszawskich Pawilonów zaczął grać rapową kartą, to użyjmy rapowej metafory – Rumak i Borucci, którzy stoją za Taco jak palmy w Cali, nie są hamulcowymi, lecz piątą kolumną. Zanotowali bowiem podkłady, które powinni jak najszybciej wymazać z CV. Ten pierwszy nie wyciągnął wniosków z afery dotyczącej odtwórczości i nadal brzmi jak człowiek-paczka, który niczego komponuje, za to uprawia produkcyjnego Tetrisa. Ten drugi, wraz ze swoim „I.S.W.T”, powinien zostać za to pozwany przez Bisza i Radexa za kradzież własności intelektualnej. I to nie ze względu na samą kradzież, tylko to, co się z niej urodziło i zostało podrzucone pod siedzibę Trójki. Nic dziwnego, że najlepsze wrażenie pozostawiają po sobie Zeppy Zep z fujarczanym motywem w „Chodź” oraz snujący się Duit z „Saldo '07”. Co poradzić – na bezrybiu i Flirtini ryba.
Następna stacja?
Niemal równe dwa lata temu, chwilę po premierze „Umowy”, wyrokowałem, że nadchodzi czas, by Taco określił się już na etacie. Dziś jesteśmy w punkcie, w którym wspomniany nie ma już swojej tożsamości, za to miota się stylistycznie („Tlen” to rap-teatr, ale w tym przypadku nie chodzi o komplement). Jest zbyt prosty, kliszowy i przede wszystkim rapowy dla bywalców modnych klubokawiarni, za to zbyt słaby warsztatowo i za mało prawdziwy dla fanów rapu. Stan zawieszenia nie musi potrwać jednak długo, ponieważ na nowoamerykańskiej goścince u Otsochodzi („Nowy Kolor”) zabrzmiał jak utalentowany i akuratny raper z uszytym na wymiar flow. Z tej mąki może być więc jeszcze chleb. Na pewno smaczniejszy niż bagieta z Charlotte.