MARCIN CICHOŃSKI: Zwykle po debiutanckiej płycie artysta ma presję, by jak najszybciej zaistnieć na scenie ponownie. U ciebie przerwa chwilę trwała. Aż korci zapytać z czego to wynika. Z sumy doświadczeń, które przyjąłeś na klatę, potrzeby głębszego przemyślenia następnego kroku?
LESKI: Z kilku rzeczy. Na pewno z sumy doświadczeń, które chciałem zamknąć w jakąś opowieść ale też z technikaliów – miałem konkretną wizję drugiego albumu i szukałem kogoś, kto pomoże mi ją zrealizować. Poprzedni album powstawał w większości w sali prób z moimi muzykami, a dopiero na etapie miksów i kreatywnej postprodukcji zachodziły pewne zmiany. Tym razem chciałem zrobić płytę na linii ja – producent. Duet roboczy. Najpierw przygotowałem szkice w komputerze, potem uciekłem w góry, żeby zamknąć formy piosenek, skończyć teksty, nakreślić wstępne aranże, zastanowić się nad emocjami. Musiałem zostawić na chwilę świat, żeby cząsteczki w kosmosie mogły się poukładać i żeby myśl z poziomu głowy mogła się zmaterializować, odpalić i iść dalej. No i wydarzyło się najpierw tam, a potem kiedy skumałem się z Marcinem Borsem.
Pociągnę cię jeszcze za język, byś podsumował pojawienie się na scenie. Wielu debiutantów mówi, że największym problemem mentalnym dla nich jest to, że bardzo mało od nich zależy. Ty miałeś bardzo kompletną wizję tego, jak chcesz zaistnieć.
Jeszcze trzy lata temu zupełnie bym się z nimi nie zgodził, ponieważ akurat rozstawałem się z pracą na etacie i ruszałem w pogoń za marzeniami sądząc, że tylko ode mnie zależy jak się wszystko dalej potoczy. Miałem w sobie atomową moc i naiwność dziecka, która rodziła się we mnie przez ostatnie 10 lat, kiedy odbijałem kartę na bramce. Okazuje się, że bieg za króliczkiem jest jednak trochę bardziej różowy niż sam króliczek. I rzeczywiście - dziś mogę przyznać - sporo od nas nie zależy. Oczywiście nie za sprawą jakiegoś tajemniczego lobby, które nam podstawia nogę ale jest to praca z ludźmi na bardzo dynamicznej materii i w bardzo dynamicznym środowisku, w którym wszystko szybko się zmienia: pojawiają się nowi artyści, przychodzą i odchodzą media, do głosu dochodzi polityka, ta w skali mikro i ta w skali makro. Jesteś uwikłany w sieć połączeń, nad którą nie masz kontroli. Nie dasz rady zrobić wszystkiego sam. Fizycznie jest to nie możliwe. Dlatego często dzieją się rzeczy, które kompletnie nie zależą od Ciebie. Musisz mieć do wszystkiego dystans i jednocześnie starać się nad wszystkim czuwać, jeśli chcesz iść własną drogą. Rozmawialiśmy 3 lata temu i dziś z pewnością mogę powiedzieć, że istnieje strona B mojej decyzji, ale póki co wierzę, że był to słuszny krok ponieważ pisanie piosenek daje mi ogromną frajdę i sprawia, że jest mi fajniej.
Żyjemy w świecie ze zbyt dużą liczbą bodźców, w tym także tych muzycznych?
Oczywiście! Postanowiłem między innymi właśnie dlatego w tytule płyty nawiązać do analogowego świata i słuchania muzyki z kaset magnetofonowych, które zawsze będą mi się kojarzyć z dzieciństwem i młodością, i które do dziś posiadam. Nie chodzi o sentymentalizm a raczej sympatię do namacalnego świata i wolniejszego życia. Również w muzyce. Słuchanie muzyki z kasety magnetofonowej wymagało cierpliwości. Nie można było przełączać numerów dlatego zazwyczaj czekało się aż rolka po Stronie A będzie pełna. Musiałeś przełożyć kasetę na drugą stronę i poczekać, co przyniesie Strona B. Dziś żyjemy w czasach streamingu, który nie ma stron. Wciskasz PLAY i już. Szukanie muzyki, czekanie na dostawę, wydawanie ostatniej kasy na ulubiony album sprawiało, że słuchałeś bardziej świadomie, miałeś większy szacunek do sprawy i zadawałeś więcej pytań. Korzystam ze streamingu i uważam, że ma wielką zaletę ale lubię mieć w ręku okładkę, możliwość poobcowania z materią, przeszukania książeczki żeby sprawdzić kto z kim i po co. Ilość bodźców, która nas dziś spotyka trochę przysłania nam rzeczowy obraz rzeczywistości: niby widzisz więcej, ale widzisz mniej. Paradoksalnie, no bo w końcu mamy nieograniczony dostęp do muzyki, trudniej jest z muzyką dobić się do słuchacza. Nie mam na to jakiegoś szczególnego pomysłu – stwierdziłem jednak, że najważniejsze w życiu są emocje i tą drogą poszedłem.
Wyobrażasz sobie taką sytuację, jaką ja – człowiek urodzony w 1975 roku – pamięta doskonale. Ludzie do siebie wpadali posłuchać muzyki. Herbata, piwo były, ale nie to było istotne. Ktoś miał już pewną płytę, więc się do niego szło…
Szło się posłuchać płyty. Jestem sporo młodszy ale załapałem się na domówki z muzyką. Mam kumpla, z którym do dzisiaj umawiamy się żeby posłuchać płyt. Preteksty do spotkań są istotne. Dziś jest ich coraz mniej. Mam kilku kumpli z którymi znamy się dwadzieścia lat. Niektórych znam jeszcze z klubu piłkarskiego MKS Żyrardowianka z czasów kiedy byłem zapalonym piłkarzem albo z innych około szkolno/sportowo/podwórkowych sytuacji. Potrafimy spotkać się jeszcze na rower, jak już dzieciaki pójdą spać, kupić piwko i usiąść na murku, a nawet zagrać partyjkę w kapsle. Kultywuję analogową przyjaźń. Jak rozmawiasz z kimś przez messengera to nie wyczuwasz jego emocji. Krótkie komunikaty są w porządku ale dłuższe dyskusje nie mają sensu, no chyba, że rozmawiasz z kumplem z Australii. Nie wiem czy ktoś żartuje, ironizuje czy pomylił się i może pisze do kogoś innego. Lubię człowieka i to właśnie o nim piszę na nowym albumie - o człowieku ze świata analogowego.
Odwołam się do twej korporacyjnej przeszłości. Spróbuj zdiagnozować: jak liczna jest grupa docelowa, tzw. target, ludzi, którzy potrafią się zatrzymać.
Na początku nie chciałem o tym opowiadać. Wierzyłem, że muzyka wystarczy. Później okazało się, że to utopijne myślenie, i że ludzie chcą wiedzieć kto do nich mówi. Jak się odkryłem i opowiedziałem, że pracowałem w korpo, chodziłem w garniaku i odbijałem kartę magnetyczną w szklanych domach nagle ludzie zaczęli podchodzić po koncertach i dzielić się ze mną swoimi historiami. Ludzie z ósemką z przodu czyli pokolenie lat osiemdziesiątych. Wielu z nich też poszło tą drogą. Pożegnali się z pracą na etacie żeby zająć się tym co zawsze chcieli robić: fotografować, podróżować, gotować, pisać. Byli też tacy, którzy mówili, że są na skraju rzucenia pracy i pytali czy warto. Myślę, że takie sprawy każdy musi przepracować sam ze sobą. Gdybym miał odwagę zabrał bym się pewnie za muzykę na poważnie już 10 lat temu ale wydawało mi się wtedy, że to nie wyjdzie i, że jestem skazany na inny model życia. Nie miałem dostatecznej determinacji i jak widać musiałem trochę poczekać. Nie znam się na grupach docelowych ale myślę, że takich ludzi jest sporo. Mam teorię, że nasz rocznik uwikłany jest w dwie rzeczywistości dlatego musi spróbować dwóch wersji życia. Tej bezpiecznej na etacie, zachowawczej, wyrastającej z poprzedniej epoki, i tej freelancerskiej, niezależnej, nowoczesnej. Myślę, że jedną półkulę mamy właśnie w czasach analogowych, a w drugiej pulsuje głód cyfry. Mieliśmy w sobie miejsce na przyjęcie nowej rzeczywistości, ale musieliśmy chwilę odczekać sprawdzając na własnej skórze filozofię naszych rodziców. Umowne 10 lat, po których decydujesz się przełączyć na drugą półkulę. Nie musisz mieć dzisiaj milliona dolarów żeby otworzyć własny biznes. Wystarczy kreatywność i możesz robić co chcesz.
Kiedy się słucha nowej płyty, wyczuwa się ciągłość, od razu słychać, że to Leski, ale pojawiają się zauważalne zmiany. W bardzo miły dla mnie sposób odwołujesz się do takich postaci jak Lech Janerka czy Wojtek Waglewski. To zamierzone?
Kompletnie nieświadome, ale dziękuję, bo to właśnie tych dwóch Panów stawiam sobie za azymut męskiego grania! Mam nawet to szczęście, że z Panem Lechem Janerką czasem się spotykam i nad kawką mogę porozmawiać o muzyce. Nie zasadzałem się na żaden stylistyczny sznyt. Przy pierwszej albumie było odwrotnie – chciałem aby muzycznie leżało to na konkretnej półce. Słuchałem folkowej, anglosaskiej muzyki i siedziałem w mocno akustycznych dźwiękach. Ponoć pierwsza płyta jest dorobkiem całego życia, wszystkich fascynacji z długiego odcinka czasu. Myślę, że „Splot” musiał zabrzmieć właśnie tak jak zabrzmiał. Na nowym albumie nie zastanawiałem się nad tym, w którą dokładnie stronę podążam. Wiedziałem, z jakiego punktu wychodzę, ale nie wiedziałem w którą stronę zmierzam. Podobnie było w tekstach. Wiedziałem, jakie emocje chce przekazać, ale nie wiedziałem jeszcze o czym dana piosenka będzie. Po prostu zaczynałem pisać, a dopiero na końcach strof spotykałem siebie. Myślę, że nowy album bardzo mnie zmienił nie tylko jako muzyka ale również człowieka, i to właśnie w pisaniu piosenek lubię najbardziej.