Tomasz Lipiński, wokalista, gitarzysta, kompozytor i autor tekstów. Razem z Robertem Brylewskim zakładał legendarną Brygadę Kryzys. Przez lata prowadził zespół Tilt.

DGP: Niedawno obwieściłeś światu, że przygotowujesz ostatnią piosenkę, po czym definitywnie kończysz karierę. Czy to oznacza, że już nigdy niczego publicznie nie zagrasz i nie zaśpiewasz?

Tomasz Lipiński: Dziecinadą i hipokryzją byłoby twierdzenie, że nie dotknę więcej instrumentu, nie zbliżę się do studia i nie wyjdę na scenę. Oczywiście, tak nie będzie. Nagrywanie piosenek i wykonywanie ich na koncertach było tym, co zawsze chciałem robić w życiu. I to mi się udało. Poniekąd byłem na to skazany.
Dlaczego?
Reklama
Moja prababcia od strony ojca była pianistką. W czasach zaborów mieszkała z mężem w Odessie: ona komponowała tanga, on budował kolej na południu Rosji. Dorobili się: mieli pieniądze, wielkie mieszkanie w Odessie. Ale dużą wagę przywiązywali do rzeczy niematerialnych takich jak sztuka, kultura. Zadbali o stosowne wykształcenie syna, czyli mojego dziadka, który malował, rysował i muzykował. Opanował grę na kilku instrumentach – na fortepianie, na flecie, prowadził też chóry. Po powrocie do Polski w 1921 r. działał w zarządzie Towarzystwa Uniwersytetu Robotniczego – uczył muzyki młodzież robotniczą, która nie miała dostępu do edukacji artystycznej. Dziadek pepeesowiec realizował się dydaktycznie na niwie kultury. No więc mam silne geny muzyczne i w jakimś sensie kultywowałem tradycje rodzinne.
Reklama
Ale w twojej rodzinie nikt nie grał punk rocka.
Rzeczywiście, jest i druga strona medalu. Moje dzieciństwo przypadło na eksplozję światowego rocka. Pojawili się Beatlesi, Rolling Stonesi. W latach 60. przedziwny, działający pod radarem systemu twór – Rozgłośnia Harcerska – nadawał na krótkich falach najnowsze światowe hity, a ja siedziałem z uchem przy odbiorniku. Słuchałem też w radiu znakomitych audycji Jana Webera, który przybliżał muzykę młodszym słuchaczom. Tak nauczyłem się rozpoznawać brzmienie instrumentów na przykładzie popularnych dzieł muzyki poważnej czy klasycznej. W podstawówce przyswoiłem sobie zapis nutowy, a w liceum chwyciłem za gitarę. Muzyka była dla mojego pokolenia tym, czym teraz dla młodzieży jest internet.
Ale co z tym punk rockiem, z którym podobno jesteś zrośnięty?
Zaczynałem od okazjonalnego grania z freejazzowymi zespołami na instrumentach perkusyjnych, głównie własnej konstrukcji. Pisałem piosenki. Aż w końcu w 1979 r. przyszła wewnętrzna potrzeba założenia własnego zespołu. I założyliśmy we trójkę Tilt, który był w zasadzie zespołem postpunkowym, bo to, co na Zachodzie stało się już nową modą, uśmiercając pierwotny, anarchiczny sens punkowej eksplozji, w naszym kraju dopiero zaczynało się robić modne. Punk w Polsce był echem brytyjskiej kontestacji, reakcją na coś, co już się wydarzyło. Początkowo Tilt wyrażał ekspresję artystyczną pewnego środowiska, ale później zaczęli się pojawiać na koncertach ludzie oczekujący tego, co pisały media. Dlatego w połowie lat 80. zaczęło być mi w tej estetyce niewygodnie. Sama idea wyrażana przez tę muzykę szybko się komercjalizowała. Ryba popsuła się od głowy, bo Malcolm McLaren (menedżer Sex Pistols – red.) z Vivienne Westwood (projektantka mody i partnerka McLarena – red.) szybko się zorientowali, jak na tym punkowym biznesie zarobić pieniądze. I to, co było kontrkulturowe, w opozycji do establishmentu, stało się wygodne i eleganckie.