Dzwoni telefon. W telefonie głos Krzysztofa Skiby, który mówi, że będzie przejazdem w Warszawie i chętnie się spotka, bo Big Cyc właśnie wydał dwupłytowy album. Wydawnictwo wygląda okazale – ekologiczne, kartonowe opakowanie, tzw. digipack, w środku przepastny booklet, czyli ciekawie ilustrowana książeczka z wszystkimi tekstami piosenek, no i najważniejsze: dwie płyty; jedna w formacie CD z nagranym koncertem audio, druga DVD – do obejrzenia występ Big Cyca w klubie Stara Przepompownia w Ostrowie Wielkopolskim.
Album „Przystanek wolność”, zrealizowany z Funduszu Wsparcia Kultury, który pomaga artystom przerwać w pandemii, jest do kupienia w internecie za ok. 25 zł. I pewnie znajdzie nabywców wśród zagorzałych fanów Big Cyca. Ale płyta fizyczna powoli umiera, choć jeszcze nie czas wyprawiać z tego powodu huczną stypę.
Jakie jest dziś znaczenie CD? Chodzi tylko o to, by muzyk mógł ją wręczyć dziennikarzowi w nadziei, że ten coś o niej napisze w mediach (co niniejszym czynię), a kolejną organizatorom koncertu, licząc, że zagra dzięki temu w danej miejscowości?
Big Cyc ma akurat na rynku dużą renomę, więc nie musi się w taki sposób promować, ale wielu mniej rozpoznawalnych wykonawców robi to świadomie. Jeśli nie mają kontraktu z profesjonalną wytwórnią, nagrywają płytę za własne pieniądze (lub za środki pozyskane od prywatnych donatorów znalezionych na portalach crowdfundingowych) i wręczają później wyprodukowany przez siebie album jak wizytówkę tudzież ulotkę reklamową. Płyta zaświadcza o istnieniu artysty, który potrzebuje rozgłosu. W internecie panuje duży tłok, trudno się przebić przez nadmiar informacji. A ładnie wydana płyta przykuwa uwagę i – nieważne, kupiona czy podarowana – trudno jej nie posłuchać.
Jeszcze 25 lat temu zyski ze sprzedaży płyty potrafiły zapewnić artyście dostatnie życie. Weźmy album „Nic nie boli tak jak życie” Budki Suflera z 1997 r., który rozszedł się w nakładzie ponad 1 mln egzemplarzy i ustawił finansowo muzyków. To były czasy, kiedy za sprzedaż 50 tys. egz. albumów w kategorii „muzyka rozrywkowa” artystę nagradzano prestiżową złotą płytą (platynowa była za 100 tys., a diamentowa za 200 tys. egz.). Dziś te progi bardzo zmalały („złoto” – 15 tys., „platyna” – 30 tys., „diament” – 150 tys. egz.), ale trudno się dziwić, skoro kompakt jest tylko atrakcyjnym dodatkiem, co najwyżej muzycznym gadżetem. I pretekstem do zagrania koncertu. Kiedyś było inaczej – płyta i koncert miały podobny status. Ale w erze cyfrowej nie ma miejsca na dawną normalność.