Proszę przypomnieć, czym w 1989 r. nagradzano artystów na Studenckim Festiwalu Piosenki w Krakowie?
Zostałam wtedy laureatką Grand Prix i Nagrody Dziennikarzy. Dostałam rejs statkiem po Morzu Śródziemnym, ale nie udało mi się popłynąć, niestety. Otrzymałam też 10 czystych kaset magnetofonowych marki TDK. Byłam zachwycona.
Chyba jesteśmy winni młodszym czytelnikom wyjaśnienie. To jakby się cieszyć np. ze smartfona bez dostępu do internetu.
Albo z samych ram do obrazu tudzież z czystego płótna. Kasety były wówczas trudno dostępne i drogie. A na każdej darowanej przez jury festiwalu kasecie dało się nagrać 90 minut muzyki. Nie miałam w domu odpowiedniego sprzętu ani dostępu do płyt, więc korzystałam z życzliwości moich kolegów – prosiłam, żeby przegrywali mi całe albumy ulubionych wykonawców. Z koleżeńską pomocą pośpieszył Sławek Wolski – część duetu Ya Hozna (pierwszy profesjonalny zespół Renaty Przemyk – red.). Był parę lat starszy oraz bardziej rozwinięty technologicznie. Przegrywał mi to, co chciałam.
Reklama
Czyimi piosenkami zapełniła pani te kasety?
Toma Waitsa, Niny Hagen, Prince’a, Davida Bowiego, Talking Heads. Mam je zresztą do tej pory – niczego nie skasowałam.
To już piractwo fonograficzne czy jeszcze dozwolony użytek?
Dozwolony własny użytek. Z piractwem przyszło nam się zmierzyć niedługo potem. Żyliśmy jedną nogą w starych czasach, drugą w nowych. Obserwowaliśmy błyskawiczny rozwój wolnego rynku i niesamowitą elastyczność Polaków w dostosowywaniu się do nowych warunków. To było odnajdowanie się po omacku w nieznanych realiach. Wszystko, co nie jest zabronione, jest dozwolone – tak mawiano. Tamte czasy rodziły różne nadużycia, których ofiarami byliśmy jako artyści. Jak tylko wykonawca nagrywał nowy album, tego samego dnia „miał premierę” na bazarowych łóżkach polowych na stadionie albo pod Domami Centrum w Warszawie. Można było kupić spiratowaną prawie każdą płytę i trudno było dociec, kto stoi za tym procederem. Próbowaliśmy z tym walczyć, ale było trudno. Nie kupowałam nigdy pirackich płyt. Nagrywaliśmy z audycji z Trójki albo przegrywaliśmy sobie od kolegi. Tylko dla siebie. I nigdy nie złożyłam autografu na takiej bazarowej podróbie. Kupiłam sobie też jedyną płytę gramofonową „I Ching” – z Hołdysem, Waglewskim, Martyną Jakubowicz – z nadzieją, że w końcu wzbogacę się o gramofon, ale nigdy go nie kupiłam.