Pierwsze kadry "Pistol", miniserialu poświęconemu początkom punkrocka w reżyserii Danny’ego Boyle’a, pokazują Wielką Brytanię połowy lat 70. w pigułce: witająca poddanych królowa Elżbieta II, ubodzy emeryci, pacyfikowana przez policję zbuntowana młodzież w ulicznych bójkach, w końcu - David Bowie na scenie jako Ziggy Stardust - idol i niedościgły wzór dla Steve’a Jonesa, przyszłego współzałożyciela Sex Pistols.

Reklama

Jones kocha muzykę, ale nie potrafi grać. Nie stać go na sprzęt muzyczny. Pochodzi z rodziny robotniczej i podobnie jak jego kompani nie tylko nie ma grosza przy duszy, ale przede wszystkim - brak mu jakiejkolwiek perspektywy na odmianę własnego życia. - Jesteśmy spłukanymi gnojkami z klasy robotniczej, którzy nie umieją grać - mówią o sobie przy piwie koledzy z pierwszego zespołu założonego przez Jonesa. Steve jednak traktuje wizerunek grupy śmiertelnie poważnie. - Mamy być sobą - powtarza. Zdaje sobie sprawę, że twórczość Beatelsów lub The Rolling Stones nie wyraża tego, co czuje jego pokolenie. A co czuje w gruncie rzeczy? Chaos - twierdzi bohater serialu opartego na faktach.

Tak ruszyła maszyna

- Wszyscy udają, że jest normalnie. (…) Ale tak naprawdę wszystko się sypie, a my, zasrani biedacy mamy zamknąć mordy i śpiewać "Boże, chroń królową". To chore - mówi w serialu Steve Jones. Cała historia punkrocka zaczyna się w sklepiku z odzieżą pod szyldem "Sex", prowadzonym przez Vivienne Westwood. Młoda projektantka promowała w nim nową, niedbałą modę. Poszarpane spodnie, T-shirty z powycinanymi rękawami, skórzane kurtki, obroże na szyi, agrafki, ćwieki – oto styl, który miał różnić się diametralnie od stylu hipisów i fanów progresywnego rocka. Sklep Westwood był także ważnym miejscem spotkań. Ciągnęli do niego młodzi ludzie, którzy poszukiwali własnego wizerunku, starając wyróżnić się na tle ugrzecznionego tłumu. Przy okazji rozmawiali o muzyce i nie stronili od używek.

Reklama

To właśnie u Vivienne Westwood Jones poznał jej partnera Malcolma McLarena - aroganckiego i pewnego siebie chłopaka, któremu Steve zaoferował pracę w charakterze managera. W ten sposób machina wiszących w powietrzu zmian społecznych, które miała za sobą pociągnąć muzyka, przyspieszyła. Dziś nie sposób mówić o Sex Pistols, nie wspominając o McLarenie, pełniącym rolę swoistego spiritus movens brytyjskiej sceny punkowej. To energiczny impresario w 1975 roku miał podjąć decyzję o powierzeniu Jonesowi roli gitarzysty i dokooptowaniu do składu wokalisty Johna Lydona, występującego jako Johnny Rotten. Od tego momentu założona przez Steve’a Jonesa grupa The Strand zmieniła nazwę na Sex Pistols.

Zdawali się rozwrzeszczanymi dzieciakami, wyładowującymi na scenie swój gniew i agresję. Dokonali jednak przełomu. W grudniu 1976 roku zaszokowali rodaków rzucając przekleństwami w programie telewizyjnym na żywo. Pół roku później grupa wydała obrazoburczy singiel "God Save the Queen". Zaprojektowane przez Vivienne Westwood koszulki z wizerunkiem Elżbiety II przekłutym agrafką stały się symbolem utworu i zaczęły rozchodzić się jak świeże bułeczki.

Reklama

"Nie będę grzeczny"

Grupie Sex Pistols wystarczył tylko jeden album w dorobku, by przewrócić rockową scenę do góry nogami. Wydany 27 października 1977 r. pod szyldem Virgin Records album "Never Mind the Bollocks, Here’s the Sex Pistols" wzbudził zgorszenie Brytyjczyków. Stacja BBC miała zakaz puszczania go na antenie. Na wszelkie sposoby próbowano także ignorować fakt, że płyta biła rekordy popularności.

- W dzieciństwie, kiedy kazano mi pisać "nie będę niegrzeczny" zmieniałem to na "nie będę grzeczny" i to bawiło mnie bez końca – ale na uczelni artystycznej jakoś przestało mnie to bawić. Moim zdaniem establishmentowa koncepcja tego, co złe, wymagała przedefiniowania. A to, co establishment uznawał za dobre, oznaczało dla mnie rzeczy, wobec których czułem absolutny przymus, by je zniszczyć – mówił Malcolm McLaren w poświęconej ewolucji sceny punkowej książce "Please, Kill Me" autorstwa Gillian McCane i Legsa McNeila.

- McLaren był typem człowieka, umiejącego kalkulować. Uważał, że sztuka powinna wywoływać kontrowersje, dawać do myślenia. Wymyślił sobie, że muzyka, którą będzie promował, musi przynieść jakieś zmiany. Z góry nastawił się, że to co grają Sex Pistols musi być brudne, brzydkie, ale stać się awangardą zmian i rzeczywiście – wraz z pojawieniem się Sex Pistols wszystko objawiło się na nowo - tłumaczy w rozmowie z Polską Agencją Prasową dziennikarz i krytyk muzyczny Leszek Gnoiński.

"Pistolsi" i ich fani niszczyli więc establishment na wszystkie możliwe sposoby. Tam, gdzie mieli zjawić się muzycy grupy i ich fani można było spodziewać się burd, rozrób i alkoholowo-narkotykowych ekscesów. Czy prawdziwa jest to jednak opinia, jaka z czasem przyległa do pionierów sceny punkrockowej, że ich główną specjalnością było robienie zamieszania, nie umieli jednak grać ani tworzyć dobrej muzyki?

- To źle zadane pytanie - mówi Leszek Gnoiński. „W muzyce najważniejsze są emocje. Większość gigantów muzyki rockowej była przecież samoukami, więc zastanawianie się czy Sex Pistols dobrze opanowali technikę gry czy nie, nie ma większego sensu”. „Ważne, że przeprowadzili rewolucję. Stworzyli coś, co zmieniło nie tylko muzykę, ale i postrzeganie świata, sztuki, kultury” – tłumaczy.

Żywot "Pistolsów" był intensywny i krótki. Zespół rozpadł się krótko po amerykańskiej trasie w 1978 roku, a debiutancka płyta nie doczekała się następczyni. Podsumowując przełom, jakiego dokonali Sex Pistols wraz z albumem "Never Mind the Bollocks" Gnoiński podkreśla jednak, że "po punku już nic nie było takie jak wcześniej". - Otworzyła się ogromna przestrzeń do budowy nowego społeczeństwa. Społeczeństwa, w którym było miejsce na wolność, przekraczanie granic. To wszystko stopniowo zaczęło przenikać do wszystkich dziedzin życia - podsumował.

Malwina Wapińska