Byłem w siedzibie dużej wytwórni fonograficznej w Warszawie. Miałem przeprowadzić wywiad z artystą. Czekałem na rozmówcę w pokoju dyrektora repertuarowego, bo akurat go nie było. Po całym pokoju walała się sterta nierozpakowanych kopert. Zapytałem z ciekawości, co jest w środku. – Ach, to tylko płyty demo. Wie pan, młodzi przysyłają masowo – odpowiedział od niechcenia pracownik i odkopał nogą paczki, żeby zrobić sobie przejście do biurka szefa. – Nawet ich nie otwieracie? – zapytałem zdumiony. – Jeśli chcemy wydać kogoś nowego, to jest baza artystów z talent shows – wzruszył ramionami pracownik.
Ta historia miała miejsce kilka lat temu. Od tego czasu przemysł muzyczny jeszcze głębiej osiadł w gwarantującym sprzedaż mainstreamie. Wielcy gracze o globalnym zasięgu zarabiają na dużych nazwiskach, bo to sprawdzony produkt w makroskali. A co z lokalnym katalogiem? Czy dominujące na polskim rynku międzynarodowe wytwórnie widzą u siebie miejsce dla polskich artystów?
Muzyczny Hollywood
Aby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba się najpierw cofnąć w czasie – do okresu transformacji ustrojowej. Polska fonografia zaczęła się wtedy prywatyzować – jak wszystko. W latach 80. pojawiły się polonijne firmy płytowe z zagranicznym kapitałem (Arston, Polton, Savitor), a dekadę później obcy kapitał zaczął budować u nas potęgę „mejdżersów” – jak nazywane są największe wytwórnie muzyczne (dziś to Warner, Universal i Sony), które wchłonęły lokalne marki. I tak Polton został przejęty przez Warner Music Group, który kilka lat temu wszedł w posiadanie także Polskich Nagrań oraz dysponuje katalogiem EMI Music Poland. Niezależną wytwórnię Izabelin Studio sprzedano firmie PolyGram, która po fuzji z Seagrams dała Universal Music Polska. Polski oddział Sony urósł z kolei m.in. dzięki fuzji z BMG Poland, które wcześniej nabyło rodzimą wytwórnię Zic Zac.
CZYTAJ WIĘCEJ W ELEKTRONICZNYM WYDANIU MAGAZYNU "DZIENNIKA GAZETY PRAWNEJ">>>