Trzeba przyznać, że jak na zespół z osiemnastoletnim stażem na „Falling Down a Mountain” brzmicie wyjątkowo świeżo…
Stuart Staples: To było jedno z głównych założeń przy tej płycie - nie robić niczego na siłę. Miałem takie podejście do nowych piosenek, że przynoszę tylko szkice na próbę i sprawdzam, jak zareagują na nie pozostali członkowie zespołu. Jeśli mój pomysł chwyci, będą chcieli któryś z nich rozwinąć, wnieść coś od siebie, to zostaje. Jeśli nie, to się nie męczymy, tylko odpuszczamy. Natomiast później, przy nagrywaniu gotowych piosenek, robiliśmy co najwyżej dwa, trzy podejścia i staraliśmy się jak najmniej poprawiać przy miksie, żeby zachować ten spontaniczny i naturalny charakter. Tak było np. z tytułowym utworem, którego melodię przyniosłem wgraną na komórkę, czy „Black smoke”, który wcześniej wykonaliśmy chyba tylko raz na próbie dźwiękowej przez koncertem w Paryżu.
Czyli dawne niesnaski, które jeszcze kilka lat temu o mało nie doprowadziły do rozpadu zespołu, zniknęły?
Ale przecież nigdy nie było mowy o końcu Tindersticks - po prostu musieliśmy od siebie odpocząć i trwało to w sumie pięć lat. Kiedy bez przerwy przebywasz z sześcioma mocnymi indywidualnościami, tworzysz z nimi muzykę, jeździsz w trasy, to w którymś momencie wreszcie przychodzi zmęczenie sobą. Taka sytuacja nastąpiła u nas po koncertach promujących album „Waiting for the Moon” - to nie było już to samo, każdy z nas to czuł. W związku z tym postanowiliśmy na jakiś czas przestać grać, skupić się na swoich sprawach, zająć się rodziną, solowymi albumami i wrócić do siebie, dopiero kiedy będziemy mieli ochotę. Z mojej perspektywy wyglądało to tak, że w 2006 roku przeprowadziłem się do Francji, zbudowałem studio i zadzwoniłem do reszty zespołu. Przyjechali na weekend i znów zaczęliśmy ze sobą grać - na razie bez żadnych zobowiązań. Ale nim się zorientowaliśmy, mieliśmy gotowy materiał na „The Hungry Saw”. Podobnie było też z tym albumem.
Też ściągnąłeś wszystkich do siebie?
Tak, większość nagrania zrobiliśmy u mnie. Potem jeszcze zabraliśmy się na kilka dni do Brukseli, żeby w studiu ICP dograć m.in. „Black Smoke”, „Harmony Around My Table” i „Piano Music”. Chcieliśmy wypróbować nieco inne brzmienie i zwyczajnie nie siedzieć tak w jednym miejscu za długo. Tak czy inaczej musielibyśmy gdzieś się wszyscy spotkać, bo obecnie każdy z nas mieszka w innym kraju - w sumie sześć osób z pięciu różnych miejsc. Wbrew pozorom taka sytuacja dobrze wpływa na zespół. Kiedy mieszkaliśmy wszyscy w Londynie, spędzaliśmy ze sobą dużo czasu, ale nie był on wcale aż tak produktywny. Teraz umawiamy się u mnie na kilka tygodni, staramy się zrobić jak najwięcej.
Przyznasz, że to jednak nietypowa sytuacja, żeby Brytyjczyk opuszczał swój kraj i w dodatku emigrował do Francji!
Bez przesady, gdybym miał przenieść się do jakiegoś kraju w poszukiwaniu inspiracji, to prędzej byłaby to Ameryka. Soulowa tradycja Ala Greena, bluesowe piosenki Niny Simone czy ballady Bruce’a Springsteena są mi zdecydowanie bliższe niż np. francuskie chanson. W przypadku naszej decyzji z żoną o opuszczeniu Anglii przeważyły względy czysto praktyczne. Mieliśmy dosyć życia w Londynie i chcieliśmy coś zmienić w naszym życiu. Miejsce wybraliśmy na chybił trafił, nie chcieliśmy w żadnym dużym mieście, a Środkowa Francja bardzo nam się podobała. Znaleźliśmy wspaniały dom w Limoges i nie wahaliśmy się ani chwili przed zakupem. Przewieźliśmy wszystkie meble i moje studio, na które wreszcie miałem więcej miejsca. Mamy obecnie dużo spokoju, komfort pracy, wspaniałe widoki, więc po trzech latach nie żałujemy tej decyzji
Do tego jesteście tam chyba bardziej popularni niż w Anglii - na swoją płytę zaprosił cię sam Yann Tiersen i regularnie komponujecie do filmów Claire Denis?
To prawda, podczas tej trasy najprawdopodobniej zagramy więcej koncertów we Francji niż na Wyspach. Nas chyba zawsze bardziej interesowały inne europejskie kraje, szczególnie po wspólnej trasie z Nickiem Cave’em na początku kariery. Nasza muzyka jest tam lepiej przyjmowana i chyba ma też większą szansę na przebicie się niż w Anglii. Zresztą przypadek Yanna Tiersena jest najlepszym dowodem na to, że tutaj, we Francji, po prostu słucha się innej muzyki. Dlatego cieszę się, że mogłem pojawić się na jego albumie „Les retrouvailles” obok Jane Birkin – to było duże wyróżnienie. A co do Claire Denis, to też ciekawa historia, bo spotkaliśmy się w 1995 roku, kiedy pracowała nad scenariuszem do „Nénette et Boni”. Napisała go zainspirowana naszymi dwoma pierwszymi albumami i chciała, żebyśmy teraz skomponowali do niego ścieżkę dźwiękową. Powiedziałem jej: „Droga Claire, ale ja nie mam pojęcia, jak się robi muzykę do filmu”. A ona odpowiedziała: „Nie przejmuj się, ja nie wiem, jak się robi filmy”. Zrozumiałem, że mamy takie samo podejście do sztuki, a do tego podobne zainteresowania i wrażliwość. W związku z tym nad „35 rhums” i jej najnowszą produkcją „White Material” pracowaliśmy wspólnie.
To prawda, że dostaliście niedawno nawet zamówienie na skomponowanie muzyki do pokazu letniej kolekcji Louisa Vuittona w Paryżu?
No tak, ale muszę szczerze powiedzieć, że jeszcze pięć lat temu nie zgodziłbym się na to. Takie zlecania uważaliśmy zwyczajnie za nic nie warte i robione tylko dla pieniędzy. Kiedy nagrywasz płytę, to poświęcasz jej dużo czasu, bo za pięć czy dziesięć lat wciąż będzie ona leżała na półce w sklepie i każdy będzie mógł po nią sięgnąć. Natomiast przygotowanie muzyki do pokazu trwa kilka dni, potem jest ona puszczana przez jakieś dwadzieścia minut i do tego nikt nie zwraca na nią uwagi, bo publiczność jest skupiona zupełnie na czymś innym. Tym razem jednak zlecenie od Louisa Vuittona potraktowaliśmy jako nowe wyzwanie, do tego pojawiło się ono w ważnym momencie dla nas, w którym razem z Davidem i Neilem próbowaliśmy odbudowywać zespół.
Nieco wcześniej, w 2006 roku, zostaliście też zaproszeni na koncert z serii „Don’t Look Back”, na którym wykonuje się swój najważniejszy album - dlaczego wybraliście drugi w waszej dyskografii „Tindersticks”?
Powstał on w połowie lat 90., czyli w najlepszym okresie dla nas. To było tak, że pierwsza płyta była jeszcze bardzo naiwna, a na trzeciej poczuliśmy się pewnie i do komponowania podeszliśmy nieco cynicznie. Zorientowaliśmy się, jak należy pisać piosenki, żeby spodobały się ludziom, i postanowiliśmy to sprawdzić. Dlatego druga płyta była tym idealnym momentem, kiedy byliśmy już bardzo zżyci ze sobą i jeszcze szczerzy w tym, co robiliśmy. Ja osobiście cenię sobie równie wysoko album „Simple Pleasure”, na którym doszło do kolejnego przewartościowania naszej twórczości. Postanowiliśmy zerwać z tamtym kierunkiem, który zaprowadził nas szybko w ślepą uliczkę. Nagraliśmy chyba najciekawsze i najbardziej przystępne utwory, bardziej rytmiczne, mniej dramatyczne.
Ten najnowszy album też można potraktować jako nowe otwarcie?
Z pewnością tak, w składzie pojawili się nowi ludzie i zmieniliśmy podejście do pracy na bardziej spontaniczne. Poradziliśmy sobie bez naszego dotychczasowego aranżera Dickona Jamesa Hinchliffe’a, wszyscy zaczęli śpiewać, zatrudniliśmy też flecistę i skrzypka, którzy pomagali nam przy nagrywaniu ostatniej ścieżki dźwiękowej dla Claire Denis. W ten sposób powstała wielka rodzina, kolektyw muzyków, którzy biorą udział w różnych nagraniach. O ile nasz poprzedni album „The Hungry Saw” był jeszcze próbą odniesienia się do tego, co robiliśmy kiedyś, tak teraz wreszcie spojrzeliśmy przed siebie.