Kwartet z Wolsztyna dowodzony jest przez 19-letnich braci bliźniaków – Filipa i Karola Majerowskich, którzy rok temu zostali laureatami ostatniej edycji konkursu Coke Live Fresh Noise. Jury, w skład którego wchodzili m.in. Envee i O.S.T.R, doceniło oryginalne brzmienie wolszyńskiego bandu i wyróżniło go spośród kilkuset innych zespołów.
I była to słuszna decyzja, bo od czasów debiutu Napszykłat (nawiasem mówiąc poznaniacy również wydają w barwach ambitnego labelu Ampersand) nie słyszałem tak solidnego i dojrzałego debiutu. Już od otwierającego płytę „Random Ambient” słychać, że nie mamy do czynienia z kolejnymi nastolatkami próbującymi się ścigać z gitarowymi zespołami z Wysp. Mroczne przytłumione bity natychmiast przywodzą na myśl dokonania Buriala, a zaangażowany wokal kojarzy się z nowofolkowymi sensacjami w rodzaju Animal Collective.
Kolejna myśl jest mniej przyjemna, bo trudno oprzeć się wrażeniu, że We Call It a Sound jest pierwszą jaskółką kolejnej fali – tym razem kopiującej nowofolkowe i dubstepowe wzorce. To przekonanie słabnie jednak z każdą kolejną minutą tłumione skutecznie przez przemyślane i przestrzennie zaaranżowane kompozycje, które mimo rozległych inspiracji sięgających od indie-popu przez nowy folk, ambient a nawet trip-hop tworzą bardzo spójną oddaloną całość.
„Słuchamy tak różnorodnej muzyki, że nie jestem w stanie wskazać jednorodnej inspiracji. Lubimy takie rzeczy jak Animal Collective, Caribou, ale nie stronimy też od klasycznego popu, a nawet hip-hopu” – tłumaczy „Kulturze” Filip Majerowski.
O ile pełne powietrza elektroniczne pejzaże ozdobione miękkim brzmieniem dęciaków i nieinwazyjnych gitar mogą się podobać, mieszane uczucia wzbudza głos Karola Majerowskiego, który jest głównym wokalistą zespołu. W pierwszym momencie sprawiają one wrażenie bardzo niepewnych. Za każdym razem kiedy wchodzą do gry, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że obserwuję dziecko, które zaczyna się uczyć jeździć na rowerze i za chwilę grzmotnie zębami o krawężnik. Jego głos jest lekko rozedrgany i często ociera się o fałsz. Z drugiej strony są na tej płycie momenty, gdy Karol brzmi dojrzale, tak jak w „Coffee Break”, w którym frazuje trochę jak Anthony Kiedis, a barwą zbliża się do smutku i matowość Stinga. Oczywiście ten wokal jest ciągle łamliwy i nieokrzesany, ale spokojnie mogę sobie wyobrazić Karola za parę lat jako rasowego, pewnego siebie wokalistę. Poza tym po kilkakrotnym zapoznaniu się z „Animated” ta wokalna niepewność staje się atutem, wzmacniając wrażenie naturalności i bezpretensjonalności.
Tradycyjnie przyczepię się do śpiewania wyłącznie po angielsku – o ile lepszy mógłby być ten album, gdyby napisano do niego dobre polskie słowa. „Nie śpiewamy w ojczystym języku, bo kanciasta natura języka polskiego nie pasowałaby do naszych pastelowo-ambientowych dźwięków” – przekonuje Majerowski. To trafny argument, ale kto inny ma mówić przekonująco o otaczającej nas rzeczywistości, jeśli nie młodzi, pozbawieni rutyny i gorzkich rozczarowań artyści? To mógł być najlepszy debiut ostatnich lat, ale jest tylko dobry. Mimo wszystko trzymam kciuki za kwartet, bo jeśli nie przestanie się rozwijać, to ma szansę stać się zespołem, który może zabłysnąć nawet poza granicami Polski.