Już prawie nie ma takich zespołów. Od lat niezmiennych, wiernych sobie, niesilących się na eksperymenty i nagrywających podobne w sumie albumy, a jednak wypełniających po brzegi stadiony. Niegdyś symboli buntu, dziś na dobre oswojonych przez mainstreamową popkulturę, ale wciąż czerpiących radość z grania prostego, energetycznego rock’n’rolla. Zdawać by się mogło, istniejących od zawsze. Jakkolwiek pompatycznie by to zabrzmiało, prawdziwych ikon rocka.

Reklama

Kto oprócz AC/DC? Na pewno Rolling Stones, może Iggy Pop. Nikt więcej. Czasem rockowym dziadkom przyjdzie do głowy chwilowa reaktywacja, jak w przypadku Led Zeppelin. Niektóre zmieniły się we własne karykatury – albo zbyt długo odcinając kupony od dawnego sukcesu jak Sex Pistols, albo niepotrzebnie kontynuując działalność po stracie charyzmatycznego lidera jak Queen. Natomiast AC/DC, nie oglądając się na obowiązujące w muzyce trendy, nie szukając na siłę nowych fanów, od blisko czterdziestu lat robią swoje. A przecież nie omijały ich ani tragedie, ani narkotykowo-alkoholowe ekscesy, ani oskarżenia o bluźnierstwa, seksizm i propagowanie przemocy.

Australijczycy podnieśli się po tragicznej śmierci wokalisty Bona Scotta w 1980 roku, przezwyciężyli osobiste kłopoty wynikające, a jakże, ze zbyt – delikatnie mówiąc – wyczerpującego trybu życia, wybili się z Sydney – które dla wielu ludzi mogłoby przecież równie dobrze znajdować się na Księżycu – na szczyty list przebojów na całym świecie. I cały czas mają w sobie energię i pasję, której mogłyby im pozazdrościć dziesiątki zblazowanych młodych rockmanów.

Zgoda, podobnie jak Stonesi AC/DC stali się już swoistym rock’n’rollowym cyrkiem. Gigantyczna scena, powtarzane od lat koncertowe atrakcje, jak wielka nadmuchiwana lalka i salwy armatnie, budzące uśmiech emploi gitarzysty Angusa Younga – kpić łatwo, ale to rzeczy, bez których AC/DC nie byłoby już AC/DC. Można narzekać, że Australijczycy wyprali się już ze świeżych pomysłów, a ich ostatni album „Black Ice” (2008) jest w najlepszym przypadku przyzwoity. Tyle że bracia Young i ich kompania nikomu już niczego udowadniać nie muszą. Można im jedynie pozazdrościć, że wciąż robią to, co kochają, na dodatek zarabiając na tym gigantyczne pieniądze. A nieśmiertelnych hitów nazbierali już tyle, że ich koncerty mogłyby spokojnie trwać po kilka godzin.

Na wspomnianej płycie „Iron Man 2” – która nie jest bynajmniej soundtrackiem filmu o odzianym w zbroję superbohaterze, uznać ją należy raczej za rodzaj wspólnej promocji – tychże hitów znalazło się również sporo. Nie jest to klasyczna składanka z rodzaju „The Best of”, zabrakło choćby takich klasyków, jak „Whole Lotta Rosie” czy „Hells Bells”. Ale znalazły się tutaj koncertowe pewniaki, które na Bemowie w czwartek usłyszymy i na które czekać będą dziesiątki tysięcy fanów. Te nagrane jeszcze ze Scottem: „T.N.T.”, „Let There Be Rock” czy „Highway to Hell”. I te, w których obowiązki wokalisty przejął już Brian Johnson: „Back in Black” czy monumentalne „Thunderstruck”. Prawdziwe muzyczne petardy, oparte na chwytliwych riffach perełki rockowej prostoty. Piosenki, których na żywo w Polsce nie słyszeliśmy od 19 lat. A to dodatkowy powód, żeby nie zważając na pogodę (a tegoroczna wiosna nas jakoś specjalnie nie rozpieszcza), stawić się w czwartek na lotnisku Bemowo. Jeśli bowiem AC/DC zamierzają utrzymać częstotliwość wizyt w Polsce, to ze sporym prawdopodobieństwem można powiedzieć, że na trzeci koncert nad Wisłę już nie przyjadą…