Nie masz wrażenia, że urodziłeś się w złych czasach? W latach 60. czy 70. byłoby wam łatwiej grać waszą muzykę i nie przejmować się zasadami rynku.

Peter Hayes: Co ty, kiedyś to było dopiero ciężko. Myślę, że jesteśmy właśnie we właściwym czasie i miejscu. Dzisiaj brakuje zespołów, które potrafią żyć rock’n’rollem, są w stanie poświęcić karierę po to, żeby grać taką muzykę, jaką lubią. I nie jesteśmy sami, mamy wielu znajomych którzy myślą podobnie.

Reklama

A jak z perspektywy czasu oceniasz „nową rockową rewolucję” i jej wpływ na scenę muzyczną? W końcu na początku dekady wypłynęliście na tej fali.

Myślę, że większość z nas nie była wtedy do końca świadoma tego, co działo się wokół. Nawet nie wiedzieliśmy o swoim istnieniu. A muzyka, którą graliśmy, była po prostu szczera, prawdziwa i doskonała. Ale show-biznes rządzi się własnymi prawami – media musiały wykreować modę, a wytwórnia zarobić na niej. Wiele zespołów dało się na to złapać i przestały być autentyczne w tym, co robią. Mogę mówić tylko za siebie – my nigdy nie byliśmy częścią żadnej sceny i jesteśmy wciąż konsekwentni.

Reklama

Rozumiem, że wynikiem tej postawy są chociażby ciągłe zmiany wytwórni?

To prawda, od początku słyszeliśmy ciągłe narzekania na to, że za mało sprzedaje się naszych płyt. W związku z tym różni wydawcy próbowali nam wynajmować lepsze studia i innych producentów, niż chcieliśmy, żeby nasze brzmienie było czyste, a piosenki melodyjne. Dla nas takie kompromisy w ogóle nie wchodziły w grę. Nie zgadzaliśmy się też na to, żeby sprzedawali nasze piosenki do reklam, co też strasznie ich denerwowało, bo nie mogli w ogóle na nas zarobić. Wysyłali nas w ramach promocji na wywiady do różnych rozgłośni radiowych, ale szkoda było nam czasu na gadanie z dziennikarzami, których nie obchodziła nasza muzyka. Skończyło się na tym, że teraz wydajemy swoje płyty sami.

Podobno sesje nagraniowe do płyty „Beat The Devil’s Tattoo” przebiegały w Filadelfii w niezbyt dobrych warunkach – byliście zupełnie spłukani i wykończeni po trasie?

Reklama

To dla nas normalny stan, prawie pół życia spędziliśmy, grając koncerty i jeżdżąc po świecie, ale bardzo to lubimy. Kiepskie jedzenie, nieprzespane noce, obskurne miejsca, dla nas to codzienność i zdążyliśmy się do tego przyzwyczaić. Z kasą też bywa u nas różnie, bo wszystkie pieniądze staramy się ładować w muzykę. Przez te lata nie dorobiliśmy się jeszcze ani własnych domów, ani samochodów – ale też nigdy nie było naszym priorytetem, żeby wieść spokojne życie. Po ostatniej trasie koncertowej nasi znajomi zaprosili nas do siebie do domu w Filadelfii, żebyśmy sobie trochę odpoczęli, bo wiedzieli, że i tak nie będziemy mieli gdzie się podziać. Dostaliśmy do dyspozycji obszerną piwnicę, gdzie zwaliliśmy sprzęt, odespaliśmy trochę i po kilku dniach znów zaczęliśmy jammować. Materiał na „Beat The Devil’s Tattoo” powstał więc naturalnie i bez żadnego stresu. Jednym, na co narzekaliśmy, to straszny mróz.

To skąd w waszej muzyce tyle mroku i niepokoju, a w tekstach symbolika biblijna przenika się z cytatami z wierszy Edgara Allana Poe?

Te wszystkie rzeczy tkwią w naszej podświadomości i muzyka pozwala nam uwolnić nasze demony. Nasze utwory w jakimś stopniu odzwierciedlają nasze codzienne doświadczenia i wspomnienia relacji między nami w zespole, naszych prywatnych związków oraz spostrzeżeń dotyczących polityki czy religii, które gromadzimy, podróżując po świecie. Rzeczywiście często sięgam też po motywy biblijne, bo są mi bliskie i pozwalają wiele wyrazić. Wychowałem się w tradycyjnym domu, chodziłem z rodzicami do kościoła i te wszystkie przerażające obrazy ze Starego Testamentu mocno utkwiły w mojej pamięci i często do nich powracam. Podobny nastrój znalazłem również w opowiadaniach Edgara Allan Poe, które podrzuciła mi nasza nowa perkusistka Leah Shapiro. A na tytuł płyty wybrałem akurat cytat z „Diabła w wieży”, bo najlepiej oddawał charakter nagranej przez nas muzyki.

Wspomniałeś o nowym członku zespołu – jak Leah odnalazła się w składzie?

Zaskakująco szybko i dzięki niej od razu polepszyła się atmosfera w zespole. Wcześniej w składzie było trzech facetów, którzy spędzali ze sobą dużo czasu, mieli do siebie pełne zaufanie, chociaż czasem zachowywaliśmy się jak dzieci. Nawet jeśli nie mogliśmy już na siebie patrzeć w autobusie, kiedy wychodziliśmy na scenę, graliśmy razem i dawaliśmy ujście negatywnym emocjom. W ten sposób z Nickiem Jago przeżyliśmy wiele ciężkich lat, ale jemu coraz mniej zależało na zespole. Do tego dochodziły jeszcze jego problemy z narkotykami i alkoholem. Po kilku akcjach miarka się przebrała. Na ostatnią europejską trasę zaprosiliśmy Leah, którą znaliśmy z nowojorskiego zespołu Dead Combo. W dwa tygodnie nauczyła się całego repertuaru, a potem bez problemu zniosła wszystkie trudy podróżowania z nami i w ogóle nie marudziła. Cieszę się, że dorośliśmy do tej decyzji, a w zespole pojawiła się nowa energia i wsparcie z jej strony przy tworzeniu piosenek.

W takim razie, czy w kontekście nowej płyty można mówić o rozwoju i nowym etapie w karierze Black Rebel Motorcycle Club?

Nie, uważam, że nas w ogóle nie dotyczy hasło ewolucja. My nie stawiamy na rozwój, ale na przyjemność grania muzyki i zabawę, jaką daje nam realizowanie pomysłów. Nie ma co się oszukiwać, idealny wzór na piosenkę dawno wymyślili bluesmani i nie da się już nic ciekawego wykombinować. Jasne, można zmieniać brzmienie, rozbudowywać aranżacje, ale wszystko i tak sprowadza się do tego, żeby trafić do słuchacza i umieć przekazać mu swoje emocje. A ja lubię hałas, lubię bluesa, lubię prawdziwego rock’n’rolla, lubię oszaleć przy muzyce i odczuwać takie dreszcze, jak oglądając moje ulubione horrory.