"Oh, mama, I wanna go surfing. Oh, mama, I don’t care about nothing" – to był jeden z najgorętszych refrenów minionego sezonu. W gorączce powyborczej wielu Amerykanów śpiewało go w inny sposób: „Obama, I wanna go surfing….”, a jako swój hymn przywłaszczyli go młodzi przedstawiciele Pokolenia Ja (generation me).

Reklama

Zakochani w sobie modnisie, zniewieściali rockowi indywidualiści rozpuszczeni przez rodziców stali się dzisiaj symbolem indie rocka. Spodnie rurki, wytarte dżinsy z podwiniętymi nogawkami, schodzone eleganckie buty, wyciągnięte bluzy z kapturami, pasiaste koszulki, koszule w kratę lub sweterki oraz niedbale ułożone dłuższe włosy – tak również wyglądają członkowie The Drums. W ciągu kilku miesięcy za sprawą zaledwie trzech singli, dwóch krótkich epek i serii koncertów stali się pupilkami serwisów i blogów muzycznych oraz dwukrotnie pojawili się na okładce magazynu "New Musical Express".

Dla Brytyjczyków zespół stał się "najlepszym brytyjskim bandem w Stanach", który obudził w nich sentyment do lat 80., do czasów Creation Records i Factory Records, postpunkowego Orange Juice i Felt, a przede wszystkim The Smiths. A dla Amerykanów to kolejna modna grupa z Nowego Jorku, która słodkim i beztroskim stylem, podobnie jak Vampire Weekend, przywróciła muzyce niezależnej lekkość i popowy błysk.

A jaki jest ten długo oczekiwany debiut The Drums? Dokładnie taki, jaki miał być! Obowiązkowo pojawiły się na nim dwa największe jak dotąd przeboje zespołu: "Let’s go surfing" i "Best Friend", a obok nich kilka równie chwytliwych piosenek "Me & the Moon" czy "I’ll Never Drop My Sword".

Szczególnie druga z nich nie pozostawia wątpliwości co do tego, że nad łóżkiem lidera zespołu Jonathana Pierce’a zawsze wisiał plakat Morrisseya. Nie tylko słychać to w jego lekko pretensjonalnej manierze śpiewania, ale również w fatalnie romantycznych tekstach jak chociażby w "Book of Stories".

Natomiast współkompozytor i gitarzysta Jacob Graham z pewnością ma na półce całkiem pokaźną kolekcję starych płyt z katalogu Factory Records oraz amerykańskich tweepopowych klasyków z K Records i Sarah Records. Słychać te jego fascynacje w grze na lekkim pogłosie jak The Field Mice, oszczędnych aranżacjach i prostej produkcji w duchu lo-fi oraz w syntetycznych brzmieniach klawiszy w tle przywołujących na myśl nawet New Order. Nawet fani The Cure nie powinni pozostać niewzruszeni wobec takich piosenek jak "It Will All End in Tears".

Jak zwykle w przypadku wszystkich takich głośnych debiutów na koniec pozostaje pytanie – czy rzeczywiście mamy do czynienia z nową nadzieją i wielkim odkryciem, które nada tempa rozwojowi sceny muzycznej, czy tylko ze sprawnie spreparowaną medialną wydmuszką, która ma wypełnić na kilka miesięcy lukę na rynku. W końcu The Drums nie tylko zostali naznaczeni przez główne ośrodki indierockowej hipsterki, ale też trafili na piąte miejsce w popularnym zestawieniu BBC Sound of 2010 tuż za Ellie Goulding, Marina & the Diamonds oraz grupami Delphic i Hurts.

Jeśli chodzi o sam album „The Drums”, to jest on dobrą wizytówką zespołu na etapie debiutu – ale wciąż nie jest to muzyka, która mogłaby pociągnąć za sobą miliony – nawet jeśli deklaracja pokoleniowa tych chłopaków jest tak czytelna jak na reklamach American Apparel. W związku z tym umieszczanie The Drums na okładkach magazynów i robienie z nich bohaterów sceny niezależnej trzeba uznać za przedwczesne.