Wyreżyserowany przez mistrza kina akcji Jamesa Camerona ("Titanic") klip wzbudził niemałe kontrowersje, głównie dzięki realistycznej scenie, w której wokalista uprawia seks z aktorką Evan Rachel Wood. A ponieważ Wood w życiu prywatnym jest partnerką muzyka, część widzów sugerowała, że scena owa bynajmniej nie była udawana. Wytrawny prowokator Manson i to zamieszanie wykorzystał, by zrobić jak najlepszą reklamę swojej płycie. Nie potwierdził, co prawda, podejrzeń oburzonych klipem widzów, ale też nie ma zamiaru im zaprzeczać. W końcu im więcej hałasu, tym lepiej. Zwłaszcza gdy wraca się na scenę po czterech latach przerwy.

W sukurs Mansonowi przyszedł reżyser Tim Burton, który niedawno ogłosił, że chciałby nakręcić film oparty na losach małżeństwa wokalisty z modelką Ditą Von Teese. "Jestem zafascynowany Marilynem i Ditą. To związek jak z baśni braci Grimm" powiedział twórca "Jeźdźca bez głowy".
"Baśniowe" małżeństwo Mansona i Von Teese trwało zaledwie trzynaście miesięcy. Para rozwiodła się w styczniu tego roku. Jak twierdzi muzyk, problemy osobiste były dla niego inspiracją, jednak pociągnęły za sobą jednocześnie opóźnienie premiery płyty (początkowo planowana była jeszcze na ubiegły rok).

Nietrudno uwierzyć w słowa Mansona. "Eat Me, Drink Me" to bowiem płyta mroczna, dołująca i melancholijna, może nawet bardziej niż wszystkie poprzednie albumy. Mniej tu prowokacyjnej zadziorności, więcej goryczy i żalu wobec świata. Muzycznie płyta sytuuje się gdzieś między najlepszymi albumami wokalisty: "Antichrist Superstar" (1996) i "Holy Wood" (2000). To sugestywne (czy też - jak chciałby sam Manson - uwodzicielskie połączenie industrialu i gotyckiego metalu), przytłacza powolnymi gitarowymi riffami i wyjątkowo depresyjnym klimatem. Czuć, że muzyk jest wiernym uczniem Trenta Reznora z Nine Inch Nails. Reznor zresztą współprodukował pierwsze płyty Mansona i odcisnął na całej jego twórczości niezatarte piętno.

"Eat Me, Drink Me" to pierwszy album nagrany przez Mansona z tylko jednym muzykiem towarzyszącym: Szwedem Timem Skoldem, znanym m.in. z gry w industrialnej grupie KMFDM. Skold miał już olbrzymi udział w komponowaniu poprzedniej płyty Mansona "The Golden Age of Grotesque" (2003), dopiero teraz jednak podzielił się z wokalistą muzycznymi obowiązkami, wspólnie także nowy krążek wyprodukowali. Rozpędziwszy cały oryginalny skład zespołu, Manson stał się wreszcie panem i władcą swojego dziwnego, zwichrowanego i obscenicznego świata. I choć można mu zarzucić, że powiela swoje muzyczne pomysły (tego też oczekują od niego najwierniejsi fani), udowadnia także, iż wciąż jest otwarty na nowe koncepty. I to on jeszcze długo będzie rozdawał karty na scenie. Nawet jeśli gra znaczoną talią.