O waszych koncertach krążą legendy. Nadal niszczycie instrumenty na scenie?
Dan Coop: Ostatnio zdarza nam się to rzadziej. Zorientowaliśmy się w końcu, że niszczenie sprzętu oznacza duże problemy dla naszej ekipy technicznej, która po koncercie musi biegać po sklepach i szukać dla nas sprzętu. Nie chodzi nawet o koszty, ale mamy kilka rzadkich klawiszy i parę razy zdarzyło się, że po prostu następnego dnia nie mieliśmy na czym grać. Jeśli teraz zdarzy nam się coś uszkodzić, to raczej przypadkiem albo po pijaku.
A co z kontuzjami? Podobno wasz wokalista kiedyś dokończył koncert ze złamaną nogą?
To prawda, graliśmy w legendarnym klubie Troubadour w Los Angeles i na scenie panowała jakaś dziwna euforia. Jamesowi chyba spadł na nogę wzmacniacz, ale dzielnie dokończył występ. Wydawało mu się, że stłukł sobie kostkę, dopiero później okazało się, że bez gipsu się nie obędzie. Od tamtego czasu bardziej uważa na siebie na scenie. Za to ja miałem w zeszłym roku niezłą przygodę w Minneapolis. Potknąłem się o stojak od mikrofonu i tak mocno wyrżnąłem w głośnik, że rozciąłem sobie głowę. W szpitalu założyli mi osiem szwów i pojechałem dalej na koncerty.
Reklama
Prawdą jest, że macie zakaz występowania na niektórych festiwalach?
Nieoficjalnie wiem, że w najbliższym czasie nie zaproszą nas do Glastonbury. Występowaliśmy tam na początku naszej działalności. Sytuacja była kuriozalna, w połowie koncertu na scenę weszła ekipa techniczna i zaczęła instalować sprzęt dla kolejnego artysty. Spytałem, co się dzieje, a oni na to, że nasz czas minął i mamy już kończyć. Strasznie nas to zdenerwowało i krzyknąłem do mikrofonu, że nie zejdziemy ze sceny. Potem przyłączyła się do nas publiczność, która chciała, żebyśmy grali dalej. A pod sceną była jeszcze drobna przepychanka między naszymi fanami i ochroniarzami. W końcu wyłączyli nam prąd i było po wszystkim. Ale wcale tego nie żałuję, to nie jest festiwal dla nas. Nagłośnienie jest słabe, odległość od publiczności za duża, a czas na granie zbyt krótki.
Skąd u was taki temperament do grania na żywo?
Wychowaliśmy się w mieście Reading, gdzie odbywa się chyba najstarszy festiwal rockowy w Wielkiej Brytanii. Sam byłem świadkiem wielu niesamowitych wydarzeń – na przykład widziałem na żywo Nirvanę w 1992 roku. Natomiast najbardziej niezapomnianym wieczorem były trzy występy z rzędu na dużej scenie – najpierw Beastie Boys, potem Prodigy, a na koniec Rage Against The Machine. Do dziś mówi się, że był to najlepszy line-up w historii tej imprezy. Myślę, że takie doświadczenia nie pozostają bez wpływu na to, co teraz robię. Nie wyobrażam sobie grania koncertów w inny sposób niż głośno i dając z siebie wszystko.



W wywiadach narzekacie, że dzisiaj w muzyce brakuje tej energii.
Zgadza się. Spójrz na listę przebojów w Wielkiej Brytanii. Tam w pierwszej dziesiątce jest Lady Gaga, Black Eyed Peas, Kesha czyli elektroniczne i tandetne popowe granie. Natomiast kiedy ja dorastałem, to normalnie w radiu leciały Nirvana, Smashing Pumpkins, a nawet Sonic Youth. Nie mam pojęcia, co się stało z ludźmi, że nie mają ochoty słuchać rocka. I dlaczego współczesnym artystom brakuje tej samej agresji, brudu, przesterowanego brzmienia gitar. Ja sobie tłumaczę to w ten sposób, że dobre zespoły przeniosły się do internetu i jeżdżą po małych klubach. A płyty kupują tylko dzieciaki i panie domu – to one napędzają koniunkturę, to dla nich działają jeszcze duże wytwórnie.
Waszą pierwszą płytę też wydał duży koncern Virgin, więc czemu "Don’t Say We Didn’t Warn You" ukazał się w małej wytwórni?
Ponieważ zakończyliśmy współpracę. Nasze drogi rozeszły się, kiedy usłyszeliśmy w wytwórni, że nie podoba im się ta płyta i mamy nagrać coś bardziej popowego. Powiedzieli, że chcą od nas kilka singli w stylu Calvina Harrisa. W sumie nie mam nic przeciwko jego muzyce, ale Does It Offend You, Yeah? jest zespołem alternatywnym i gramy zupełnie inną muzykę. Nie mamy zamiaru naginać się do ich potrzeb. Doszło nawet do ostrego spięcia, kiedy oświadczyłem na jednym spotkaniu, że nie jesteśmy prostytutkami i nie będziemy się dla nich sprzedawali. Po takiej rozmowie było wiadomo, że będziemy musieli sobie dalej radzić sami.
Żałujesz teraz tego?
W żadnym wypadku. Wydaliśmy płytę, zebraliśmy niezłe recenzje, udzieliliśmy trochę wywiadów, za chwilę ruszamy na trasę do Australii, będziemy w Polsce, odwiedzimy też kilka festiwali – nic się u nas nie zmieniło. Może nie śpimy już w takich luksusowych hotelach jak kiedyś, ale przynajmniej czujemy się komfortowo, jakbyśmy tworzyli jedną rodzinę z naszą ekipą i menedżerami. I możemy grać muzykę, którą lubimy, nasi fani też to czują.