Juliette Lewis
"Terra Incognita"
Wyd. The End Records 2009
Ocena 5/6


Wszyscy, którzy ciągle żyją nadzieją na reaktywację Led Zeppelin, mogą sobie już darować. Zamiast pocieszać się kolejnymi płytami Jacka White’a oddającymi ślepo hołd Zeppelinom, o wiele lepiej kupić nową płytę aktorki i piosenkarki Juliette Lewis, która jawi się dziś jako rockowa diwa, dorównująca dynamiką Robertowi Plantowi, a charyzmą PJ Harvey.

Reklama

Dwie piosenki tej ostatniej – „Hardly Wait” i „Rid of Me” – Juliette wykonywała w filmie „Dziwne dni” z 1995 roku, ale dopiero dekadę później ukazał się jej debiut „You’re Speaking My Language” nagrany wspólnie ze skompletowanym przez aktorkę zespołem The Licks. Już wtedy wiadomo było, że nie ma mowy o kolejnej znudzonej gwieździe w rodzaju Keanu Reevesa czy Rusella Crowe’a chwytających za gitary w chwilach zwątpienia.

Punkowa siła prostych piosenek i zaraźliwa radość z grania sprawiły, że wydany rok później „Four On The Floor” został okrzyknięty jedną z najlepszych płyt 2006 roku, a Juliette natychmiast zaczęto porównywać do takich wokalistek, jak PJ Harvey czy Patti Smith. I słusznie – o sile wokalistki polscy fani mogli się przekonać dwukrotnie – podczas tegorocznego przystanku Woodstock i na zeszłorocznym Cracow Screen Festivalu, podczas koncertów zionących energią.

Zarówno na płytach, jak i podczas występów na żywo słychać i widać, kto rządzi w tej kapeli. 36-letnia Amerykanka traktuje muzykę śmiertelnie poważnie, co wielokrotnie podkreślała w wywiadach. Dlatego właśnie bez wahania rozwiązała swój stary zespół, by w poszukiwaniu nowego brzmienia nagrać „Terra Incognita” z innym składem – The New Romantics. – Ten album jest zupełnie inny od tego, co robiłam wcześniej. Gitary są tu dziksze i więcej jest też mrocznych groove’ow. Dlatego musiałam go nagrać z innymi ludźmi. To kwestia pokonywania przyzwyczajeń i nawyków, które do mnie przywarły przez ostatnie kilka lat. „Terra Incognita” znaczy ziemia nieznana. Chcąc ją odkryć i rozwinąć się muzycznie, musiałam zaryzykować – artystka tłumaczyła w niedawnych wywiadach rozstanie z dotychczasowymi współpracownikami.

„Dzikość i mrok” – wszystko się zgadza, wszak producentem płyty jest gitarzysta progrockowego zespołu Mars Volta Omar Rodriguez Lopez słynący z zamiłowania do psychodelicznych i jazgotliwych wycieczek. Na szczęście na płycie Lewis nie ma ich zbyt wiele, choć już otwierające płytę „Intro”, w którym wokalistka majaczy na falach pogłosu, zapowiada jazdę we mgle. Nie oznacza to bynajmniej kalifornijskiego zmiękczenia. W głosie Lewis słychać tę samą samobójczą nutę co na poprzednich dwóch płytach. Zmieniły się za to same piosenki. Miejsce prostych, surowych numerów zastąpiły rozbudowane aranże pełne gitarowych i syntezatorowych plam („Female Persecution”), nietypowe podziały rytmiczne („Terra Incognita”) i zaskakujące zwroty akcji (hitowy „Romeo”). Nie zmieniło się jedno – zdecydowany, wielobarwny głos Amerykanki. Jego zalety najlepiej słychać w oszczędnych numerach. Tak jak w klasycznym bluesowym „Hard Lovin’ Woman”. Właśnie ten utwór miałem na myśli, porównując Juliette do Planta – ledwo pobrzękująca przesterowana gitara, zbolały głos i wagon emocji trzymający za twarz od początku do końca. Tak potrafią tylko najlepsi.

p