Choć samo otoczenie jest zgoła inne i to też jest ogromna siła Soundrive Festiwalu. Już docierając do festiwalowej przestrzeni czuć, że wchodzi się na wyjątkowy teren. Najłatwiej dojść tam przez słynną bramę Stoczni Gdańskiej i dalej obok Europejskiego Centrum Solidarności do ulicy Elektryków. W ten weekend to przejście robiło szczególne wrażenie, bo akurat trafiło na obchody porozumień sierpniowych.
Wchodząc na ulicę Elektryków widać krajobraz niespotykany na innej muzycznej imprezie, nie tylko w Polsce. Statki stojące w dokach, stoczniowe dźwigi, fabryczne otoczenie. Industrialny klimat rządził przy każdej ze scen Soundrive. Dwie z nich ustawiono w klubie B90. Wrażenie robiły szczególnie koncerty na mniejszej z nich, Slipway. Genialne nagłośnienie ze wzmocnionymi basami poruszało całą salą i stojąc z tyły można było usłyszeć drżące metalowe elementy wyposażenia byłej stoczniowej hali.
Najbardziej niesamowity klimat panował jednak pod sceną Cargo, która na co dzień jest jeszcze wykorzystywana przemysłowo. Pod sufitem jest podwieszona pokaźna suwnica, na dole stoi sztaplarka i inne elementy wyposażenia przykryte brezentem. Niesamowitemu otoczeniu metalu i betonu towarzyszył specyficzny zapach zakładowy, jakby jakiegoś smaru. W tych wyjątkowych okolicznościach, przy wypełniających salę pojedynczych, zmieniających kolor światłach przez trzy dni rządziła mniej lub bardziej eksperymentalna elektronika. Występujący tam Tomasz Mreńca dokładał do niej dźwięki skrzypiec, a Kondensator Przepływu filmowy klimat. Ambient w tej sali brzmiał i "wyglądał" niesamowicie.
Wspomniałem już o scenie Slipway i ona też miała genialny klimat i zdarzyły się na niej rzeczy doskonałe. Pierwszego dnia znakomity koncert dał belgijski industrialny Thot, który grał z przesłaniem walki o prawa kobiet. Drugiego dnia trudno było przejść obok koncertu szalonej trupy HMLTD, którzy grają i wyglądają jakby wprowadzali glam rocka w kosmiczny świat rodem z Monty Pythona. Sporo fanów przyciągnęła na scenę Slipway grupa Death in Rome. Mam jednak wrażenie, że w ich posępnych wersjach klasyków Modern Talking czy Technotronic za mało było słychać wokalu.
Ostatniego dnia festiwalu udany koncert na tej scenie dała mieszająca r'n'b z elektroniką i hiphopem Rosalie. Ze sceny przyznała, że na Soundrive była już dzień wcześniej, jako fanka. Zresztą po swoim występie też wyszła na teren festiwalu oglądać innych. I to była kolejna charakterystyczna cecha tej imprezy. Niemal wszyscy artyści po swoich koncertach pojawiali się wśród publiczności i przy swoim merchu. Byli jednak i tacy, którzy w publice lądowali podczas swoich koncertów. Na przykład Promisedland, czyli Australijczyk z Nowego Jorku, Johann Rashid. Ubrany w motocyklowe retro spodnie Hondy i czarne rękawiczki muzyk zaprezentował taneczne adhd, którym kilka razy zaskoczył publikę. Na przykład, jak z mikrofonem i kamerą biegał po sali. Pokazał też, że potrafi chodzić na rękach.
W pamięci zostanie również koncert Jonathana Bree. Nowozelandczyk przyjechał do Gdańska ze swoim wyjątkowym spektaklem. Ukryty pod postacią manekina intrygował niskim głosem równie mocno, jak dwie towarzyszące mu muzy przebrane za postaci jak z wiktoriańskiego horroru.
Warto było również zobaczyć przyjaciółkę Jonathana Bree, Princess Chelsea, energetyczny Iceage, w którym gitarom towarzyszyły skrzypce i saksofon, berliński duet Oy z liderką pochodzącą z Ghany i skutecznie łączący klimaty elektroniczne z etnicznymi czy oniryczny estoński Holy Motors.
Podsumowując, festiwal dał okazję spotkania z nieszablonowymi artystami, wyjątkowych doświadczeń koncertowych, także za sprawą festiwalowej przestrzeni. Wymieniając spostrzeżenia z przyjaciółmi pomiędzy koncertami (to też niezwykła wartość festiwalu: wiesz, że spotkasz podobnych do ciebie fanów niekomercyjnych dźwięków) dobrze zrozumiałem dodatkową wartość tej imprezy. Różnorodność. Kilka razy pięknie różniłem się przyjaciółmi w ocenach poszczególnych występów. Bo Soundrive pozwala odkryć wyjątkowe rzeczy, ale też nie zawsze trafi w twój gust i na siłę tego nie próbuje robić. Daje pole do rozmowy. Może tylko szkoda, że niespecjalnie zadbano o część gastronomiczną, ale i tak wyjątkowe koncerty i spotkania nie zostawiały zbyt wiele czasu na myślenie o jedzeniu.