O tym, że gwiazdy pop niekoniecznie potrafią śpiewać, przekonaliśmy się boleśnie wielokrotnie. Nawet, kiedy stoją same przy mikrofonie, nie potrafią oddać tego, co naszpikowane komputerami studio z nich wyciąga. Dodatkowym utrudnieniem jest to, kiedy trzeba śpiewać i tańczyć. Wtedy już selekcja robi się węższa - na ten poziom wchodzą nieliczni, by wymienić Justina Timberlake'a czy Miley Cyrus. Ale kiedy dołożymy do tego ewolucje akrobatyczne, gimnastykę, przy której popisy gwiazd w klipie "Elektrobank" The Chemical Brothers, to pikuś (nawet nie pan pikuś) - to miejsce pozostaje dla jednej wykonawczyni. Nie dziwi więc, że w weekend kończący czerwiec na koncertach P!nk na stadionie Wembley, stawiło się ponad 150 tysięcy fanów.
Tłum szturmował stadion od godzin popołudniowych. Większość - bez względu na wiek (a uwierzcie, były tu osoby nawet w wieku 70 +) starała się przygotować, wdziewając odpowiednio przygotowane t-shirty, lub - w najgorszym razie - ubierając się na różowo, by dostosować się do konwencji.
Wszystko, by przygotować się do dobrej zabawy.
Koncert zorganizowany był w konwencji mini-festiwalu. Przed występami, a także pomiędzy nimi tak, by chwile wolne od zabawy trwały jak najkrócej, ze sceny - pokazywany na telebimach - publiczność zagrzewał DJ KidCutUp. Grał największe przeboje od Beastie Boys, przez Bon Jovi, aż po klasykę angielskiej piosenki. Refreny, mimo że to była zaledwie przygrywka - śpiewał cały stadion. Zapytać można, czy nie dałoby się tak i u nas. Oczywiście przeszkodą może być tylko i wyłącznie znajomość repertuaru. Jeśli z dźwiękami, piosenkami jesteśmy zaznajomieni od dzieciństwa, przesiąkamy nimi poprzez radio i telewizję, ich teksty znamy, mimo że nikt nas z ich znajomości nigdy nie egzaminował. Ciekawe co KidCutUp zagra w Warszawie...
Pierwszym supportem była stosunkowo mało znana formacja Bang Bang Romeo. Jeśli gdzieś na festiwalu natknięcie się na nich - dobrze zagrany rock, operowanie własnymi piosenkami, ale także coverami (świetnie wypadło "What's Up" z repertuaru 4 Non Blondes) sprawi, że powinniście się dobrze bawić. Charyzma Anastacii Walker, która bez kompleksów zarządzała tłumem na Wembley, bezpretensjonalne riffowe granie, pokazują też, że przy pomyślnych zbiegach okoliczności może z tego zespołu być coś zdecydowanie więcej. Artyście nie przelękli się, wyszli z tarczą.
Natomiast nieco stremowany wielkością obiektu był na początku występu Vance Joy, któremu dwa utwory zajęło, by zaczął panować nad sytuacją. Australijczyk przejął kontrolę śpiewając cover Bruce'a Springsteena "Dancing In The Dark". Vance skupiał uwagę na sobie, zmieniał gitary akustyczne, grał na ukulele, starał się - mimo wczesnej pory i niewdzięcznej roli supportu - tworzyć nastrój. Oczywiście najgoręcej został przyjęty jego największy przebój, ten który otworzył mu drogę do koncertów na całym świecie, odśpiewany chóralnie "Reptide". I trzeba przyznać, że kiedy już niemal całkowicie wypełnione Wembley zawyło radośnie wraz z wokalistą "Lady, running down to the riptide/ Taken away to the dark side/ I wanna be your left hand man/ I love you when you're singing that song and/ I got a lump in my throat 'cause/ You're gonna sing the words wrong" czuło się przyjemne mrowienie, charakterystyczne dla tego momentu, kiedy to muzyka przejmuje kontrolę nad ciałem. Warto na PGE Narodowy przyjść 20 lipca chwile wcześniej - również w warszawie Vance będzie supportował P!nk.
Początek koncertu gwiazdy wieczoru mógł wszystkich zaskoczyć. Usłyszeliśmy intro wytwórni filmowej Fox, do którego brodaty gnom niemiłosiernie fałszował na różowej fujarce. Zaraz potem zobaczyliśmy P!nk, która zeszła do nas. z sufitu, bujając się niczym Tarzan na lianie na zawieszonym u dachu ogromnym żyrandolu. Początek mógł być tylko jeden, czyli "Get The Party Started". Wizytówka, wielki przebój, który jest wykorzystywany jako punkt otwarcia wielu imprez, sprawdził się i tu swej roli, a pod samą sceną pojawiły się w tym momencie biało-czerwone flagi.
Od tego momentu zaczęło się szaleństwo, bo mocne wejście artystka podbiła kolejnymi wielkimi przebojami, czyli "Beautiful Trauma" oraz "Just Like A Pill". W większości utworów aranżacje koncertowe przypominały te z albumów, choć - mając do dyspozycji muzyków o rockowym zacięciu - brzmiały mocniej.
Dobrą robotę robili tu zarówno Justin Derrico, który sprawdzał się zarówno w szaleństwach stricte rockowych, jak i w akustycznych setach, prezentowanych na specjalnym, wysuniętym w publiczność pomoście oraz Eva Gardner, basistka o niezwykłym, demonicznym wyglądzie, która potrafiła zręcznie poruszać się pomiędzy rytmami niemal klubowymi, potrzebą wybicia rytmu pod zabawę z tłumem, jak i szybkich partiach w rytmicznych nagraniach.
To nie był jednak tylko koncert. Ogromną, niemal równorzędną rolę robił tu taneczny show, w którym brylowała zarówno sam P!nk, jak i towarzysząca jej ekipa. Aż chciałoby się, by organizatorzy wszelkiej maści telewizyjnych przedstawień i festiwali w Polsce popatrzyli, jak wspaniałe może być muzyczne show, kiedy zadba się o odpowiednią choreografię (a nie raźnie pląsające, niczym w tańcu z gwiazdami pary, brrrr.). Nie chcę oczywiście przesadzić, bo do tego, co np. widzieliśmy w filmie "Suspiria", było jednak daleko, ale produkcja koncertu starała się, by momentami wprowadzać tu elementy teatru tańca, postacie w maskach, które ruchem opowiadają historie.
Jest to też coś innego, niż znamy m.in. z tournée Madonny, gdzie (niewątpliwie utalentowani) tancerze sprowadzani są do roli wianuszka adoratorów królowej. P!nk i tu była główną gwiazdą, ale szacunek dla swej ekipy miała jakby większy - mierzony zarówno przedstawieniem wszystkich w odpowiednim momencie koncertu (nagle pojawiła się też tu córka P!nk), jak i oddaniem im sceny, uszanowaniem talentu.
Nie brakowało fajerwerków. I tych dosłownych, odpalanych nie tylko pod koniec show, jak i niespodzianek technicznych. Ciekaw jestem, jak P!nk będzie wyglądała latając pod dachem PGE Narodowego. Ciekaw też jestem, jak zostaną przyjęte jej akrobatyczne, zawstydzające wszystkich wannabe z programów typu "Mam talent", wygibusy na linach, tańce pod dachem wraz z tancerzem (patrz foto powyżej). Co jednak najbardziej niesamowite, ani na moment P!nk nie gubiła rytmu, nie traciła melodii, nie fałszowała. Można nawet było mieć wrażenie, że im więcej wymagała od niej dana ewolucja, tym bardziej była skoncentrowana na czystości śpiewu.
Ale miała też dystans do siebie. Przy "Just Give Me A Reason" zapomniała słów na samym początku wielkiego przeboju. Bez nerwów, bez niepotrzebnego stresu przeprosiła i z pewnością siebie zaczęła nagranie od nowa.
Na scenie gościnnie pojawił się Wrabel, by zaśpiewać "90 Days". Zaraz potem chóralnie stadion odśpiewał "Time After Time" z repertuaru Cyndi Lauper. Nie brakowało też - bez specjalnego patosu, bez ostrej agitacji - przesłań płynących ze sceny. By szanować się wzajemnie, by akceptować własną osobowość, by nie wykluczać kogoś ze względu na wygląd. Wzruszające było przemówienie - powiązane z krótką prezentacją - w której wokalistka opowiadała, jak tłumaczyła córce, że jest piękna, mimo że część otoczenia traktuje ją jak chłopca. A wyznanie przed Wembley, że sama jest krytykowana, bo ma zbyt muskularne ciało, robiło mocne wrażenie.
Wembley wielokrotnie boleśnie obnażało, kto może być królem, a kto może być pretendentem. Część z występów przeszła do historii, by wspomnieć tylko Queen.
Przez długie lata uważano ją za gwiazdę z drugiego rzędu, co chwila wyciągając na pierwszy plan, a to Britney, a to Beyonce. Nie odbierając nic z wcześniej wymienionym - w tym roku na koncertowym rynku bank rozbiła P!nk.
Swoje słabości, mniej udane albumy, przekuła w triumfalny pochód i przygotowane w każdym szczególe show. Przekuła w sukces. Nawet takie - już czasem brzmiące kuriozalnie - "Get The Party Started", zamieniła w hymn.
A podczas koncertu, od pierwszego do ostatniego momentu trzymała nas w garści, pozostawiając z poczuciem ogromnego niedosytu.
Tak robią tylko najlepsi.