To, jak mocno fani są przywiązani widać zarówno po tym, jak przygotowują się do kontaktu z swoim ukochanym artystą, ale i z jaką pasją opowiadają. Kilka lat temu przygotowałem tu materiał o tym, jak zaczynała się depeszomania w Polsce. I wtedy przekonałem się, że…. Przekonajcie się sami.

Reklama

https://muzyka.dziennik.pl/news/artykuly/527534,depeche-mode-w-warszawie-rocznik-1985-tak-zaczela-sie-w-polsce-depeszomania.html

Są artyści i zespoły, które potrafią na sezon, dwa lub nawet dekadę przykuć wokół siebie społeczność. Jeśli wypadają z gry, to albo przez skandal, albo przez słabą płytę, albo przez to, że nie potrafią zagrać koncertów.

Show i misterium

Nigdy ultrasem, a nawet szalikowcem grupy nie byłem. I nigdy wcześniej – poza solowym koncertem Dave’a Gahana – nie uczestniczyłem w - jak słyszałem z relacji - misterium, o którym opowiadało mi wielu. Bałem się tylko, czy aura kultu nie przesłania widowiska. Czy to jest koncert, którym zespół wyjdzie poza żelazny elektorat (a dodajmy – ma taką pozycję, że nie musi).

Depeche Mode koncerty grać potrafi. Depeche Mode zagrało bardzo dobry, dopracowany i przemyślany w każdym calu koncert.

Tu nie było sceny wielkości stadionu. Nie było pirotechniki i efektów specjalnych, a wizualizacje były w sposób cudowny minimalistyczne.

Reklama

Gdybym był ultrasem DM pewnie zauważyłbym, że początek koncertu to też komunikat. „My Cosmos Is Mine”, „Walking in My Shoes”. Ale zostawmy na boku takie teorie.

Podróż przez dekady

To była też podróż w czasie. Bo mieliśmy i brzmienie, które spokojnie mogłoby wejść na koncerty Soundgarden („I Feel You” pochodzi z 1993 roku) i subtelności ocierające się o XXI wieczny synthpop (nieprawdopodobnie wykonane „Ghosts Again”) i dyskotekę z lat osiemdziesiątych.

Kiedy koło 22:30 dotarli do chóralnie wykonanego „Enjoy The Silence” wydawało się, że za moment koniec. Wtedy już głowy były gorące, a poczucie satysfakcji wynikające z uczestniczenia w czymś absolutnie specjalnym było wspólne. I tak – poczucie wspólnoty wzmacniało się z każdym nagraniem.

Na deskach

Bisy pokazały, że mamy do czynienia z zawodnikiem klasy mistrzowskiej. Podobno najlepsi bokserzy wiedząc, że za chwilę nastąpi nokaut bawią się rywalem, pokazując kunszt, technikę, budując dla publiczności napięcie. „Waiting for the Night” a potem wciągnięcie sztandarów: „Just Can’t Get Enough”, „Never Let Me Down Again”. I kiedy już kilka osób odwracało się na pięcie - „Personal Jesus”. Ciary i nokaut. Nikt, kto przyszedł – bez względu na to, czy jest szalikowcem, czy nie – narzekać nie będzie. Na osi czasu życia zanotowana cudowna noc.

Dave Gahan i Martin Gore w sposób widoczny się starzeją. Dlatego to, jak zachowują się na scenie, jak grają, jakie aranżacje dobierają nie są oszukiwaniem metryki, tylko komunikatem. Audytorium na trybunach coraz mocniej wchodzi w wiek już nawet nie 40 +, czy 50 +. Osoby po sześćdziesiątce to nie była rzadkość na koncercie. Koncert był hołdem dla zmarłego Andy’ego Fletchera…

Trasa koncertowa odbywa się pod hasłem memento mori. To, jak, z kim i na jakim koncercie będziemy spędzać resztę naszych dni zależy tylko od nas.