W latach 80. mówiło się, że gracie "biały funk". Zdaje się, że teraz, kiedy do współpracy zaprosiliście legendę funku Nile'a Rodgersa, to określenie pasuje do was wyjątkowo trafnie.
Roger Taylor: Zawsze było nam blisko do funku, bez kolorystycznych podziałów. Bezsprzecznie funk stanowi część naszego DNA. Od początku jesteśmy również fanami zespołu Nile'a, Chic, i gra z nim była dla nas czymś wyjątkowym. Niemal 30 lat temu mieliśmy z nim okazję współpracować producencko przy naszej czwartej płycie "Notorious" i bardzo dobrze wspominamy tamten czas. Nigdy jednak nie zdarzyło się nam siedzieć razem z nim w studiu i wspólnie grać, a przy "Paper Gods" to się udało.
Przy okazji nagrywania poprzedniej płyty "All You Need Is Now" wasz producent Mark Ronson rzucił hasło "nagrajmy nowe Rio". Na "Paper Gods" też chcieliście przypomnieć wasze korzenie, właśnie chociażby poprzez zaproszenie Nile'a Rodgersa?
Przy "Paper Gods" pracowaliśmy inaczej niż przy "All You Need Is Now". Nie mieliśmy żadnego planu i hasła przewodniego, nie myśleliśmy, jak ma ten krążek brzmieć. Poprzedni faktycznie był stylistycznie dopracowany przez Ronsona. Teraz pozwoliliśmy prowadzić się muzyce, nie było granic. Nie mieliśmy nawet daty zakończenia procesu nagrywania. To nas zawsze męczyło, tworzenie na czas, pod presją wytwórni, studia. Praca nad "Paper Gods" miała trwać tak długo, aż sami zdecydujemy, że skończyliśmy. Nieważne, czy zajmie to rok, trzy czy pięć. Taka spokojna praca była dla nas niezwykle ożywcza i satysfakcjonująca. Nowej, świeżej energii dodali nam też liczni goście na krążku. Z wieloma, na przykład Rodgersem, po prostu jammowaliśmy w studiu i tak pojawiały się pomysły na numery. W ten sposób powstał chociażby kawałek "Pressure off". Jego zarys wykreował się w jeden dzień. Szybko zdecydowaliśmy się wybrać go na singla, bo ma funkowy groove Rodgersa, a do tego gościnnie zaśpiewała w nim Janelle Monáe.
Gości na płycie jest dużo więcej i nie tylko się wygłupiają, jak Lindsay Lohan w "Danceophobia". W kilku numerach gra były gitarzysta Red Hot Chili Peppers John Frusciante.
Tak, i – co ważne – goście są z różnych muzycznych rejonów, co dało "Paper Gods" fajną różnorodność. Goście ratowali nas w trudnych albo niepewnych momentach. Wiele wniósł producent Ben Hudson (zwany Mr Hudson). Silnego kopa i energii dodali też Kiesza, Jonas Bjerre z zespołu Mew i doskonały Frusciante. Poprzez nich chcieliśmy trochę odkryć się na nowo, puścić świeżą krew. Po ponad 30 latach grania i kilkunastu płytach nie jest łatwo znaleźć natchnienie, motywację. Potrzeba zmian, jak w drużynie piłkarskiej. Cieszy nas, że wszyscy bardzo chętnie się zgodzili.
Na "Paper Gods" rządzi taneczny klimat, ale nie brakuje też mrocznych momentów, jak chociażby finałowe "The Universe Alone". Wiele lat temu bodajże Nick Rhodes powiedział: – Fajnie jest dodawać ludziom otuchy radosnym popem, ale żyjemy na świecie, gdzie nie wszystko jest wesołe. Dlatego jest dla nas rzeczą naturalną, że jedną nogą stoimy również po tej ciemnej stronie życia.
Staramy się łapać ten balans, szczególnie jak popatrzymy, jak dzisiaj wygląda sytuacja na świecie. Nie zawsze jest miejsce na rozluźniający pop. Na "Paper Gods" niespecjalnie wesołe historie opowiadamy nie tylko przez muzykę, ale też teksty. Pozostawiamy przy tym szerokie pole do interpretacji, tak jak przy tytule. Sądzę, że każdy z członków Duran Duran interpretuje go inaczej.
Dorastałeś w Birmingham w czasach, w których rynek muzyczny wyglądał zupełnie inaczej niż dziś. Jak wtedy wyglądała muzyczna rzeczywistość z twojej perspektywy?
To był znakomity czas i miejsce na dorastanie. Birmingham to drugie miasto pod względem wielkości w Anglii. Dlatego też każdy zespół, który grał trasę po Wyspach, lądował u nas. Zdarzały się znakomite koncerty kapel przeróżnych gatunków każdego dnia tygodnia. Jako dzieciak widziałem chociażby Kraftwerk, Judas Priest czy AC/DC. To był również znakomity czas, bo muzyka się zmieniała. Z progrocka przechodziliśmy w punk rock. Były knajpy z disco, funkiem, rockiem. Ten tygiel wywarł wpływ na mnie i na całe Duran Duran. Od początku staraliśmy się szukać i penetrować różne rejony i nagrywać różne płyty.
Zaczynając karierę, nie myślałeś o zmianie nazwiska, imienia albo dodaniu choćby inicjału? Kiedy startowaliście z Duran Duran, wielką gwiazdą był już przecież Queen z Rogerem Taylorem na perkusji.
Może faktycznie powinienem był to kiedyś zrobić. Nie pamiętam jednak, by nas kiedyś pomylono, a co ciekawe, jak zaczynaliśmy, to byliśmy nawet w tej samej wytwórni.
Wystartowała już wielka trasa promująca "Paper Gods". Zapewne trudno wam dziś na koncertach utrzymać balans między starymi hitami, które chcą słyszeć fani, a nowym materiałem, którym sami chcecie się pochwalić?
Faktycznie to jeden z najtrudniejszych momentów szykowania trasy, by tak dobrać repertuar, żeby trzymał balans. Wiem, że wielu fanów przychodzi usłyszeć "Rio" czy "Hungry Like the Wolf". Nie chcemy być jednak wyłącznie zespołem, który odgrzewa stare hity, nowy materiał jest dla nas bardzo ważny i w dużej mierze wypełni setlistę tej trasy. Niestety na razie nie mamy w planach polskiego koncertu, ale mam nadzieję, że uda się go zorganizować w 2016 roku.
Przed trasą więcej ćwiczysz przy perkusji czy regularnie robisz to przez cały rok?
Szczerze mówiąc, to z tą regularnością bywa różnie. Może powinienem częściej zasiadać do mojego zestawu perkusyjnego, ale zdarzają się dni, kiedy tego nie robię. Jednak przed trasą wzmagam treningi, bo granie dwugodzinnego koncertu nie jest łatwe bez przygotowania. To działa trochę jak w sporcie. Trzeba się przygotować do wysiłku.
Niedawno, po raz pierwszy, zdradziłeś w wywiadzie, że przed laty IRA planowała zamach podczas waszego koncertu. Jak się o tym dowiedzieliście?
To było długo trzymane w tajemnicy, bo chodziło o zamach na księżną Dianę i księcia Karola. Podobno IRA planowała to podczas jednego z naszych koncertów. Sami nie byliśmy tego świadomi. Mogę to nazwać chyba moim najbliższym spotkaniem ze śmiercią. To przerażające, ale z drugiej strony przynajmniej odszedłbym, siedząc przy perkusji, a to już nie taka zła śmierć.