MARCIN CICHOŃSKI: Czy dziś, w czasach, w których muzycy mają bardzo napięte kalendarze, organizacja takiego przedsięwzięcia, jak nagranie płyty z tyloma gośćmi, jest bardzo ciężkim przedsięwzięciem? Tym bardziej, że po zdjęciach we wkładce do płyty widzę, że to nie było nagrywanie korespondencyjne. Wy naprawdę spotkaliście się w studiu.

Reklama

WOJTEK MAZOLEWSKI: Tak rzeczywiście było. Poza dwoma wyjątkami, płyta zrealizowana jest w całości w ciągu trzech dni. Logistycznie było to tak opracowane, że dziennie przychodziło po trzech, maksymalnie czterech artystów. Pracowałem z każdym dwie, może trzy godziny szlifując aranżacje, partie wokalne, linie melodyczne i ostateczne wykonanie. Potem wchodziliśmy do pomieszczenia i po prostu graliśmy. Zależało mi na uchwyceniu magicznego momentu, którym jest pierwsze wykonanie. Ludzie w większości przypadków wiedzieli, co będą śpiewać, sami napisali teksty do tego, co im wysłałem. Znali to jednak z pozycji swego komputera lub telefonu, a spotkanie z żywym organizmem, jakim jest zespół, wyzwala zupełnie inne emocje i daje wiele innych możliwości. Chodziło mi, by większość osób miało pierwotną euforię, jaka może wtedy nastąpić.

Jakim kluczem się kierowałeś, zapraszając gości – przyjaźnią, szacunkiem, może fascynacją?

Po części w taki sposób, jak mówisz - każda z tych rzeczy miała wpływ na moje wybory. Za każdym razem ta mieszanka była złożona z różnych pobudek, bo nie zawsze było tak, że te osoby znałem albo miałem okazję z nimi pracować. Składowa elementów, które decydowały za każdym razem była w innych proporcjach. Głównym składnikiem była wrażliwość – co ja odczuwałem w stosunku do tych osób albo ich twórczości i takie odczucie, że ta wrażliwość właśnie jest podobna.

Reklama

Magicznie wygląda sytuacja, w jakiej zrodził się utwór, który wykonujesz z Wojtkiem Waglewskim…

Każdy z artystów został poproszony, by na potrzeby płyty napisać kilka słów, cokolwiek od siebie o utworze, który wykonuje. Każdemu dałem wolność – mógł pisać o sobie, o piosence, o czymkolwiek. Wojtek opisał historię powstania tej piosenki – która zdarzyła się to w Krakowie, na weselu naszego saksofonisty Marka Pospieszalskiego. To było już w późnych godzinach nocnych, bawiliśmy się bardzo dobrze – przez całą noc grała tam muzyka na żywo w różnych konfiguracjach i wariantach. Atmosfera była bardzo muzyczna – ale jak to na takim weselu – na scenie następowała ciągła rotacja, aż doszło do tego, że wszedł zespół Wojciech Mazolewski Quintet. Graliśmy jeden, drugi, trzeci utwór, a podczas tego dołączali do nas koleni muzycy. Najpierw zrobił to ojciec Marka, Mateusz Pospieszalski, a po jednym albo dwóch utworach dołączył do nas Wojciech Waglewski z gitarą. My już wtedy graliśmy kolejny utwór – "Get Free". A Wojtek wszedł i jak gdyby nigdy nic podszedł do mikrofonu i zaczął śpiewać "Gdybym", przebój Voo Voo. I to tak dobrze zażarło tam – w głowie i w sercu zadygotało bardzo pięknie.

Bardzo lubię utwór "Gdybym", uważam go za jedną z najpiękniejszych piosenek o miłości. Ta wersja nie chciała mi wyjść z głowy przez parę dni . Fakt, że zagraliśmy go spontanicznie na weselu dodawał dodatkowej pikanterii. W końcu zadzwoniłem do Wojtka i powiedziałem mu o tym, że to wszystko jest niewiarygodne. Bo od pewnego czasu jestem w trakcie pracy nad płytą, w której biorę się również za mush-upy, a tu taki mush-up sam do mnie przychodzi. I zapytałem, czy zgodziłby się, byśmy zrobili go na płytę. Zgodził się i nadał temu niewiarygodny kształt.
Może to być dla niektórych zaskoczenie ze te utwory są połączone w nową jakość.. Ja chciałem pokazywać coś nowego czego nie było.

Trwa ładowanie wpisu

Reklama

Artyści nie mieli wątpliwości, by wziąć udział w takim projekcie? Wiesz, np. "Vademecum skauta" nie brzmi jak legendarny utwór z lat osiemdziesiątych, ale jak nagranie, które nagrywa dobry zespół współczesny z wokalem Panasewicza.

To zasługa grania na żywo, choć w innym studiu i nie w tym samym czasie, co reszta. Od tego numeru cała przygoda się zaczęła – on powstał pierwszy. Warto też powiedzieć, bo dotyczy to panów Jana Bo i Janusza Panasewicza, ale też i innych ludzi, którzy uczestniczyli w tych sesjach. Bo dotykamy elementu, bez którego ta płyta mogłaby nie powstać albo nie mieć sensu i tej głębi, którą gdzieś tam u podstaw chciałem pokazać. Dotykamy otwartości. Ale i zaufania. Pewnej właściwości umysłu muzyków, który pozwala dostrzegać w przestrzeni radość. To jest rzecz, która ja bardzo czuję i którą chciałem się na tej płycie podzielić. Z jednej strony pokazać świat muzyków, a jednocześnie podzielić się energią, po to by inspirować do takiego myślenia. Do tego, że z otwartości i zaufania do siebie nawzajem wynika w życiu bardzo dużo dobrego, dlatego warto się skupiać na tym co nas łączy, niż na tym, co nas dzieli.

Czemu?

Chciałem podzielić się tą wiedzą – że obojętnie ile kto ma lat, z jakiego środowiska jest – każdemu zależy na robieniu muzyki, która daje coś ludziom. Często mówimy o kimś, że się skończył, albo robi coś złego bez rozmowy z tym człowiekiem. A być może to właśnie nam brakuje wglądu, by zrozumieć co on robi i może rozmawiając z nim otworzymy się na coś.
Ja wszystkim artystom, którzy zagrali na płycie bardzo jestem wdzięczny za otwartość. Oni udowodnili to, co ja przeczuwałem i chciałem wyrazić, że otwartość i zaufania popłaca. I że oni to w sobie mają i mogą tym inspirować. I dlatego warto słuchać muzyki, bo ona zmieniając nas, nasze życia, wiec i zmienia świat. W tym tkwi sens i powstania tej płyty i mojego grania.

Media