Kiedy w baraku Centralnego Klubu Studentów Politechniki Warszawskiej Stodoła przy ul. Emilii Plater w Warszawie zabrzmiał sygnał „Swanee River”, był to znak, że „szkodliwa dla ładu publicznego impreza” – jak określono dwa pierwsze Festiwale Jazzowe w Sopocie - jednak się odbędzie, tyle że w Warszawie.

Reklama

Była to „impreza buntu”. Okazało się bowiem, że cieszący się ogromnym powodzeniem sopocki festiwal jazzowy nie dojdzie do skutku z powodu sprzeciwu władz i MO. Wobec tego grupa miłośników jazzu z Hybryd – a dokładniej Hot Club Hybrydy pod wodzą Jana Borkowskiego, Leopolda Tyrmanda i Romana Waschko oraz Jazz Club Kraków z Andrzejem Melzerem - postanowiła urządzić festiwal w Warszawie. I ci, którzy przyjeżdżali do Sopotu – ludzie zakochani w Armstrongu i Ellingtonie, Parkerze i Gillespiem, Mulliganie i Brubecku – pojawili się w stolicy.

- Pragnienie powojennego pokolenia, aby uczestniczyć w tworzącej się kulturze i czerpać ze wzorów sztuki zachodniej, zaczynało powoli brać górę nad szarością i beznadziejnością, wywodzącą się z indoktrynacji reżimowej. I oto cud się stał – wspominał tamte czasy saksofonista Jerzy „Duduś” Matuszkiewicz, leader Melomanów, który podczas „pierwszego Sopotu” poprowadził nowoorleański pochód.

I tak w 1958 r. „Jamborka” po raz pierwszy zagościła w stolicy. Festiwal pod nazwą „Jazz 58” trwał od 18 września do 21 września.

W roku następnym – 1959 – przemianowano go na Jazz Jamboree, czyli – na wzór harcerskich jamboree – na jazzowy zlot. Wymyślenie tej nazwy przypisuje się Leopoldowi Tyrmandowi, pisarzowi, wielkiemu propagatorowi jazzu, barwnej postaci ówczesnej Warszawy. Wiele jednak osób ze środowiska jazzowego uważa, że autorem tego określenia był Jerzy Skarżyński, krakowski rysownik, malarz, scenograf, który po raz pierwszy umieścił nazwę Jazz Jamboree na swoim plakacie, towarzyszącym festiwalowi w Sopocie w 1956 r.

Pierwsza i dwie następne edycje Jazz Jamboree miały miejsce właśnie w Stodole, a część koncertów odbywała się w Krakowie. Potem festiwal gościł w Filharmonii Narodowej, a od roku 1965 kolejne edycje Jazz Jamboree odbywały się w Sali Kongresowej w Pałacu Kultury i Nauki.

Stodoła była miejscem dziwnym, magicznym, wypełnionym muzyką. Mieściła się w dawnej drewnianej stołówce, w której jadali budowniczy Pałacu Kultury i Nauki. Atmosferę klubu wspominał Leopold Tyrmand w powieści „Życie towarzyskie i uczuciowe”. „Uwagę Mikołaja przykuwały ostatnio przeróżne baraki, wypełnione jazzem i cichutkim szurgotem fanatycznego tańca. Baraki nosiły osobliwe nazwy, na przykład Stodoła, przesycał je kult intensywności (…). Jazzowa liturgia, znosząca podział między grającym a słuchającym, ofiarowała mu dreszcz, którego szukał niezmordowanie (…). W tej muzyce widział doskonałość, nic w sztuce nie przejmowało go taką pewnością, że znajduje się w obliczu perfekcji, jak przejrzyste, bezbłędne solo klarnetu".

Reklama

Janusz Zabiegliński otworzył uroczyście Festiwal „Jazz 58”, grając na klarnecie słynny utwór Stephena Fostera „Old Folks at Home” znany jako „Swanee River”. Ta stara murzyńska pieśń napisana w 1851 r. stała się znakiem rozpoznawczym Jazz Jamboree; od tamtego czasu niemal wszystkie festiwale rozpoczynały się od odegrania tej melodii.

W programie festiwalu Leopold Tyrmand napisał: „Co będziemy robić w Stodole? Będziemy słuchać jazzu! Jazz stał się spoiwem i symbolem środowisk, które powstały samorzutnie, naturalnie, drogą naturalnego doboru i wyboru”.

Zespół Zabieglińskiego – jak wspomina Roman Kowal w swej książce „Polski jazz” – wystąpił w dwóch składach: tradycyjnym i uwspółcześnionym jako swingtet. Na festiwalu pojawił się też Andrzej Kurylewicz ze swym trio i Wandą Warską, którą porównywano wtedy do Sarah Vaughan, a według recenzji Adama Sławińskiego „Kurylewicz z pianisty petersonowskiego przemienił się w Monka – perkusistę fortepianu”.

„Na pierwszym festiwalu w Warszawie zdecydowanie wyróżnił się Kurylewicz jako pianista (ogromny postęp!) i jako kompozytor” – podkreślił Krystian Brodacki, autor „Historii jazzu w Polsce”.

Jazz Believers wystąpili z Ptaszynem na tenorze, Trzaskowskim i Komedą na fortepianie, Karolak na alcie, Byrczek na kontrabasie, Zylber na perkusji. „Believers zaprezentowali się świetnie: Karolak okazał się rewelacją (…) przywitany owacyjnie Matuszkiewicz z kwartetem przedstawił program swingowy” – recenzował Kowal.

Pokazali się też Modern Dixielanders z grającym wtedy na puzonie młodziutkim Zbigniewem Namysłowskim. W Stodole również wystąpili wtedy: Trio Komedy, Modern Combo, Sekstet Krotochwila, New Orleans Stompers. Przyjechali Duńczycy – Louis Hjulmand Quartet, „jedyny zespół zagraniczny, który nie zawiódł” – jak przypominał Kowal.

Jazz Jamboree jednak szybko stał się jednym z największych i najważniejszych festiwali w Europie. W trwającej przeszło 60 lat historii na jego estradzie gościły największe gwiazdy światowego jazzu. Wśród najsłynniejszych z nich wymienić należy Duke’a Ellingtona, Milesa Davisa, Theloniousa Monka, Dizzy Gillespie’ego, Dave’a Brubecka, Benny’ego Goodmana, Wyntona Marsalisa, Abbey Lincoln, The Manhattan Transfer, Bobby’ego McFerrina, Raya Charlesa, Keitha Jarretta, Chicka Coreę, Herbie’ego Hancocka, Michaela Petruccianiego, Tony’ego Wiliamsa, Arta Blakeya, Sun Ra, Ornette’a Colemana, Sonny’ego Rollinsa, Stana Getza, Us3, Dianę Krall.

Jazz Jamboree było też bardzo ważne dla biografii artystycznych polskich muzyków; na festiwalowej scenie mieli oni okazję spotkać się, skonfrontować, a często grać wspólnie ze światowymi sławami. Większość polskich jazzmanów uczestniczyła w Jazz Jamboree.

Wybitni muzycy goszczący na Jazz Jamboree byli magnesem nie tylko dla polskiej publiczności. Na festiwal do Warszawy przyjeżdżali przez długie lata miłośnicy jazzu, m.in. z Niemiec, Austrii, Skandynawii, Węgier. Prawdziwe rzesze ściągnęły do Warszawy w 1988 roku, gdy na JJ wystąpił Miles Davis (po raz pierwszy pojawił się w Polsce 1983 r.). Dużą popularnością wśród publiczności, a niekoniecznie wśród krytyków, cieszyły się także w latach 1995-1998 edycje festiwalu, których program przygotowywał ówczesny dyrektor artystyczny festiwalu Marcin Kydryński.

O publiczności Jazz Jamboree pisał dowcipnie wielki sympatyk jazzu, redaktor naczelny „Przekroju” Marian Eile: „żadna ze sztuk nie ma tak gorąco oddanej sobie publiczności. Ani w teatrze, ani na koncercie symfonicznym, ani na wystawie obrazów nie widzi się publiczności tak entuzjastycznej, jak na występie jazzowym.(…) O, jazz ma wiele zalet! Jak na przykład ułatwiał on młodym, powabnym niewiastom zawieranie ze mną znajomości! Najtrudniej zawsze rozpocząć rozmowę, a to stawało się takie proste. Wystarczyło, że powiedziała: Ach! pan także przepada za bebopem!”.

I to działa – już od 60 lat, choć dziś – jak twierdzą znawcy polskiej i zagranicznej sceny jazzowej – sześćdziesięciolatek Jazz Jamboree jest w umiarkowanej kondycji.