Z naszego półfinału wyszło m.in. San Marino. Jej przedstawiciel – Serhat – nie trafiał w nuty, śpiewał słabo, fałszował nieprawdopodobnie. Dostarczył jednak w konkursie tego, czego od niego oczekiwano: rozrywki, tańca i „na na na na na” w refrenie. My dostarczyliśmy patos i nagranie, które nie było ani rockowe, ani ludowe, ani do tańca, ani do klaskania, ani nie było szokujące, ani wzruszające. Było, wypełniło przestrzeń i tyle. Czy występ w Eurowizji zaszkodzi Tulii? Dla części wykonawców taka porażka (jako porażkę traktuję to, że nie wyszło się z finału) okazywała się pocałunkiem śmierci. Tulia ma na szczęście za sobą bazę wielkiej wytwórni, rozpoznawalność i sympatię w Polsce. Kiedy wyciągnie wnioski i odbuduje się, powróci. Być może silniejsza.

Reklama

Porażka nasza – kolejna już w Eurowizji pokazuje, że nie jesteśmy do tego konkursu zupełnie przygotowani. Można powiedzieć, że tylko dwa razy w historii z rozmysłem posłaliśmy tam artystów, którzy mogli wygrać. A pierwszym razem była to Edyta Górniak, za drugim Donatan i Cleo. Dobrze się nam wiodło, kiedy to publiczność, a nie anonimowe i tajemnicze dla mas ciało w TVP, wybierała naszego kandydata - by przywołać Michała Szpaka. Dobrze było, gdy sam artysta tego chciał – przypomnę tu zaangażowanie nielubianego i mocno wyśmiewanego zespołu Ich Troje z "Keine Grenzen", które do dziś w niemieckich rozgłośniach jest przypominane. W innych przypadkach kończyło się to zwyczajnie źle.

Przegrywamy, bo zamiast się dostosować, patrzeć na to co się lubi, zawsze mamy nieznośną misję. Chcemy pokazać coś Europie, nauczyć ją. A Górniak, Donatan, Ich Troje czy Michał Szpak pokazują, że radzimy sobie wtedy, kiedy dostarczamy ładną melodię lub/i jesteśmy wyraziści.

Pomysł na Tulię był taki, by była ona wyrazista. Problem w tym, że Europa spojrzała w inna stronę. Czesi skaczący do nagrania kojarzącego się z hitem Coldplay, czy wspominany reprezentant San Marino, byli na potrzeby Europy przygotowani lepiej. A o tym, że potrafimy w tę grę świadczy fakt, że wygraliśmy Eurowizję Junior. Złośliwi, ale bliscy prawdy, obserwatorzy twierdzą, że zaprezentowane we wtorek we fragmencie „Anyone I Want To Be” było najlepszą piosenką, jaką usłyszeliśmy podczas pierwszego półfinału.

Dla wielu osób, które wciąż były przyzwyczajone do myślenia o Eurowizji jako o gali w smokingach i kreacjach to, co dzieje się w Tel-Awiwie jest szokiem kulturowym. Prowadzący mówiący o swej seksualności, podkreślanie, że Eurowizja to „święto różnorodności”, publiczność prezentująca tęczowe flagi – wszystko to dowody na to, jak zmienia się podejście do imprezy od lat. I znów możemy się w Polsce w komentarzach i na twitterze śmiać z Conchity Wurst, z Netty i z innych, którzy manifestują swą odmienność. I znów – u nas słychać było prześmiewcze głosy, mówienie że „baby z brodą to w cyrku” i że u nas by to nie przeszło.

Efekt końcowy jest taki, że porównując występ reprezentantów z Polski i Białorusi zastanawiamy się, kto tu jest ze Wschodu, a kto z Zachodu. I kto chce konkurs piosenki wygrać, a kto pokazać, jacy my to jesteśmy mądrzy i ładni. A jeśli tak ma być, to lepiej już zostańmy w domu.

Trwa ładowanie wpisu