"Jestem szczęśliwy, że jestem muzykiem jazzowym" – powiedział pan podczas rozmowy z okazji swoich 70. urodzin. Minęła dekada, świętujemy kolejną okrągłą datę, a jak to jest teraz z tym szczęściem?
Muzykiem jazzowym być nie przestałem, zatem chyba wszystko jest w porządku. Zresztą dla mnie urodziny to nie tyle pora bilansu, lecz raczej czas kreślenia planów na przyszłość.
Nadal pan komponuje, koncertuje, wyjeżdża w trasy koncertowe... Jest pan i historią, i współczesnością polskiego i europejskiego jazzu.
Po prostu pracuję. Gram, piszę, komponuję, bywam z zespołem na festiwalach. Tego lata graliśmy między innymi na Festiwalu Jazzu Tradycyjnego. Jacek, mój syn, na puzonie, a ja na sopraninie, imitując klarnet, graliśmy dixielandy, które są przecież istotą iławskiej "Złotej Tarki". Alt wziąłem na wszelki wypadek, aby pograć na jamach.
Po drodze było kilka innych festiwali, m.in. Festiwal Komedy, a 9 września, właśnie w dniu moich urodzin, odbędzie się koncert jubileuszowy w Pradze, który organizuje Petr Pylypow wraz z Instytutem Polskim w Pradze. A później na przełomie września i października już tradycyjnie gramy na Jazz Campingu Kalatówki. W tym roku jest tam też co świętować, bo mija właśnie 60 lat od pierwszego spotkania muzyków jazzowych i aktorów w Tatrach, jakie się odbyło w 1959 r.
Zwróćmy się więc ku historii. Jakie wydarzenia, momenty w twórczości uważa pan za ważne, warte przywołania?
Nie przepadam za takimi pytaniami. Naturalnie zdarzeń było wiele, miały one swoją wagę, ale bywa, że wraz z upływem czasu ich ocena się zmienia. Na pewno ważne było powstanie w 1963 roku mojego pierwszego kwartetu w składzie: Czesław "Mały" Bartkowski na perkusji, Włodzimierz Gulgowski na fortepianie, Tadeusz Wójcik na kontrabasie i ja na alcie. Z tego grona Wójcik już nie żyje, ale pozostali mają się całkiem dobrze.
I duże znaczenie miał wtedy nasz występ na Jazz Jamboree'63 ze specjalnie przygotowanym programem. Graliśmy po raz pierwszy moje kompozycje, napisane specjalnie dla tego zespołu, jak choćby "Piątawkę" czy "Blues Shmues" i "Rozpacz" – utwory dość specyficzne i nowatorskie jak na tamte czasy. Bardzo się to podobało, odnieśliśmy sukces. Zainteresowali się nami menadżerowie z kilku krajów i posypały się zaproszenia, kontrakty, wyjazdy na festiwale. Z tym kwartetem byliśmy np. na trzech długich trasach w Anglii. Tak to się zaczęło. Otworzyła nam się droga do Europy i bardziej odległych miejsc.
Czy w latach 60. muzycy jazzowi mogli bez problemów jeździć po świecie?
Nam było łatwiej, ponieważ nasze paszporty nie były przetrzymywane w MSW, lecz w Pagarcie. A tej instytucji zależało na tantiemach, wobec tego udostępniali nam paszporty ze swojej szuflady. Wyruszyliśmy wówczas w kilka dalekich wspaniałych podróży i graliśmy m.in. na Festiwalu Jazz Yatra w Indiach, w Australii i Nowej Zelandii.
Podobno w Nowej Zelandii bardzo podobała się pańska płyta "Lola"?
Najpierw nasz zespół Zbigniew Namysłowski Modern Jazz Quartet spodobał się w Anglii tak bardzo, że firma Deca zaproponowała nagranie płyty, do czego doszło w Londynie w sierpniu 1964 roku. Ten pierwszy longplay polskich jazzmanów, nagrany i wydany za granicą, otrzymał właśnie tytuł "Lola". Rzeczywiście stał się popularny nawet na antypodach.
Po kwartecie powstał kwintet?
Prawda, że to logiczne? Ale mówiąc serio, założenie kwintetu z Szakalem, czyli Tomkiem Szukalskim, Kazimierzem Jonkiszem, Pawłem Jarzębskim i Wojtkiem Karolakiem, to następny ważny moment. Nagraliśmy wówczas płyty, które wywołały trochę zamieszania w jazzie – "Winobranie" i "Kujawiak Goes Funky". Przy tej drugiej był już znowu z nami Bartkowski.
Album "Winobranie" został uznany za jedną z najważniejszych płyt polskiego jazzu, podobnie "Kujawiak Goes Funky".
Właściwie "Winobranie" zdobyło drugie miejsce tuż po "Astigmatic" Komedy w rankingu na najlepszą płytę polskiego jazzu. Z kwintetem występowaliśmy prawie na wszystkich festiwalach Jazz Jamboree i na Jazzie nad Odrą. Ponadto mieliśmy mnóstwo tras, m.in. w Związku Radzieckim i tam nastąpił konflikt Szukalskiego z Namysłowskim. Szkoda, widocznie obaj mieliśmy za mocne charaktery. Powstał kolejny mój kwartet, m.in. z Januszem Stefańskim i Kulpowiczem. Z tym zespołem graliśmy bardzo długo - do końca lat 70. Nagrywaliśmy płyty w Niemczech – "Jasmin Lady", a na festiwalu w Balver Hoehle – album "Live" oraz we Włoszech – "1, 2, 3, 4...", a w Stanach dla wytwórni Inner City "Namyslovski".
Potem było jeszcze wiele ważnych formacji. Mówi się, że historia Namysłowskiego to historia lidera różnych zespołów.
Dzieje zespołów to historia nie tylko moja, ale wielu muzyków, osobowości, oryginalnych talentów. Nie będziemy chyba wymieniać wszystkich, wspomnę jeszcze tylko o Air Condition, którego nazwę wymyśliła Małgosia, moja żona. Formacja ta powstała w 1980 r. po moim powrocie ze Stanów Zjednoczonych i szybko stała się popularna. Zaproponowaliśmy inną muzykę, bardziej jazz-rockową, ale też fusion i funk, ponieważ nasłuchałem się sporo tej muzyki w USA. Z Air Conditon nagraliśmy albumy: "AirCondition" (płyta ta została wydana również w Anglii dla wytwórni Affinity i w Stanach dla iner City), dla Polskich Nagrań "Follow Your Kite", "Plaka Nights" nagraną w Grecji dla amerykańskiej wytwórni CBS.
Potem był zespół "The Q" z Kubą Stankiewiczem, Darkiem Oleszkiewicz (Darek Oles) i z Jurkiem Głodem na bębnach. Z zespołem tym nagraliśmy płyty "Open", "Cy to Blues, cy nie Blues" oraz dla amerykańskiej wytwórni Eastwind Records "Songs of Innocence...". I odbyliśmy też trasę po Stanach Zjednoczonych.
Stany Zjednoczone chyba dla każdego muzyka jazzowego są ważne?
Kilkakrotnie byłem w USA, najpierw z zespołem Andrzeja Trzaskowskiego na zaproszenie Departamentu Stanu, z "The Q", a potem prywatnie. Podczas tego pierwszego pobytu opiekował się nami Willis Conover. Zwiedziliśmy wtedy niemal całe Stany od Zachodniego po Wschodnie Wybrzeże. Grywaliśmy w klubach i na festiwalach, np. na słynnym Newport. Spotkaliśmy wiele znakomitości jazzu; chłonęliśmy muzykę i atmosferę.
Zaproponowano wtedy mnie i Michałowi Urbaniakowi stypendium w Berklee School of Music w Bostonie. Świetna propozycja, takiego stypendium się nie odrzuca, a my musieliśmy to zrobić. Mieliśmy przecież owe pagartowskie paszporty, Andrzej Trzaskowski, lider zespołu, miał zaplanowaną trasę w Europie i nawet nie chciał słyszeć o pozostaniu w Ameryce. Sprawy prywatne też nas wzywały do powrotu. Ja miałem babcię w podeszłym wieku i nie mogłem, i nie chciałem jej zostawić samej, a poza tym byłem bardzo młody i szkoły jeszcze nie skończyłem. Być może inaczej potoczyłoby się życie, gdybym został wówczas amerykańskim stypendystą.
Niemal od początku twórczości z powodzeniem łączy pan jazz z muzyką etniczną. Wyraźnie widać tę ideę w połowie lat 60. A lata 90. przyniosły słynny efektowny projekt "Namysłowski i górale", nagrodzony m.in. Fryderykiem oraz tytułem Jazzowej płyty roku. Z góralami gra pan zatem już od blisko 30 lat.
Grałem i nagrywałem z góralami. Utwory wybierałem zawsze świadomie, pod kątem harmonii i skali. Żeby łatwo grało się po jazzowemu. Szczególnie podobała mi się w tym wspólnym jazzowo-góralskim graniu "Skarga Podhala" czy moja autorska kompozycja "Zabłąkana owieczka". Wykonaliśmy je wraz z innymi utworami, jak np. "Pod jaworkiem pod zielonym", "Krywaniu, Krywaniu", "Zbójnicki", "Idzie Janko", w Sali Kongresowej na 36. Międzynarodowym Festiwalu Jazz Jamboree w 1994 r. Grali wtedy Jan Karpiel Bułecka z góralami i my, jazzmani, ja na saksofonie, pianista Leszek Możdżer, Cezary Konrad na bębnach i na kontrabasie, nieżyjący już Zbigniew Wegehaupt.
Ten projekt i płyta otworzyły nam drzwi do wielu sal koncertowych, np. we Francji Niemczech, a ukoronowaniem był wyjazd do Meksyku na festiwal Cervantino. Dla Meksykanów nasz występ był szokiem. Zarówno w warstwie dźwiękowej, jak i wizualnej, bo górale jak zwykle wystąpili pięknie wystrojeni w swoje ludowe stroje.
"Jazz i góry wyjątkowo do siebie pasują" – powiedział pan z okazji kolejnego Jazz Campingu Kalatówki. W tym roku pański jubileusz zbiega się z 60. rocznicą pierwszego jesiennego zlotu muzyków jazzowych w Tatrach. Zagra pan na Kalatówkach?
To oczywiste. Historia Jazz Campingów sięga lat 1959-1960. Sześćdziesiąt lat temu polski jazz chronił się w Tatrach przed komunistycznymi władzami, które były przekonane o ideologicznej szkodliwości tej muzyki. Odbyły się wtedy dwa campingi. Wśród uczestników Campingu byli m.in. Krzysztof Komeda, Jerzy Duduś Matuszkiewicz, Zbigniew Namysłowski, Andrzej Trzaskowski, Wojciech Karolak, Jan Ptaszyn Wróblewski, reżyser Roman Polański, Janusz Morgenstern, aktorki Barbara Kwiatkowska, Teresa Tuszyńska, Maja Wachowiak oraz organizatorzy pierwszego Jazz Campingu – Jan Zylber i Jan Borkowski.
I pan, wówczas dwudziestolatek, znalazł się w tym gronie.
Były to znakomite imprezy towarzysko-muzyczne, z akcentem na towarzyskie. Ale to już historia. Ważne, co się obecnie dzieje na Kalatówkach. Otóż za sprawą Małgorzaty Namysłowskiej i Marty Łukaszczyk, dyrektor Kalatówek, Campingi zostały w 1997 r. reaktywowane i przyjeżdżali tu Zofia Komedowa, żona Andrzeja Trzaskowskiego - Teresa, Grażyna i Jerzy Duduś Matuszkiewicz, Włodzimierz Nahorny, Janusz Muniak, Marek Karewicz. A teraz po raz 23. na Kalatówkach pojawią się znani polscy muzycy i jazzowa młodzież.
Jest pan szefem artystycznym Campingów. Proszę powiedzieć, co przesądza o tym, że każdego roku przybywają tu tak licznie jazzmani i publiczność nie tylko z Zakopanego, ale z całej Polski, a bywają tu też goście zagraniczni?
Przyciąga jazz. Campingi to wieczorne koncerty i nocne jam sessions, wieczór muzykowania jazzmanów z góralami oraz finałowy koncert galowy z udziałem wszystkich muzyków. A od kilku lat pojawiają się na Jazz Campingach reprezentacje szkół muzycznych z całego kraju.
Kalatówki były ważne dla wielu muzyków. Tu pierwsze kroki stawiali tacy artyści, jak Sławek Jaskułke, Krzysztof Herdzin, Joachim Mencel czy bracia Smoczyńscy: Mateusz - skrzypek i Jan - pianista, skrzypek Adam Bałdych. Debiutował tu także Jacek Namysłowski.
Tamte dwa pierwsze Campingi są owiane legendą. Wystarczy obejrzeć czarno-białe zdjęcia Wojciecha Plewińskiego, które stale wiszą w kawiarni na Kalatówkach, aby wczuć się w atmosferę tamtej imprezy sprzed lat.
I teraz klimat Campingów jest znakomity: rano wyprawy w góry, wieczorem jazz!
I pytanie "jubileuszowe". Czy czuje się pan spełnionym artystą i - jak sam powiedział - szczęśliwym muzykiem jazzowym?
To są dwie różne sprawy. Oczywiście, że jestem szczęśliwy, że jestem muzykiem jazzowym, nie zamieniłbym tego zajęcia na żaden inny zawód. Jazz to jest niebywała możliwość twórczego rozwoju, swobody, możliwość wyboru stylu, improwizowanie, szansa wyżycia się, to daje radość i satysfakcję. Sądzę, że większość jazzmanów jest tego samego zdania. Natomiast, czy czuję się spełniony? Wciąż czekam na coś jeszcze. Tak jak powiedziałem z okazji mojej siedemdziesiątki: odczuwam niedosyt wydarzeń w moim życiu, zdecydowany niedosyt. I to się nie zmieniło.
Rozmawiała: Anna Bernat
Zbigniew Namysłowski urodził się 9 września 1939 r. Jest jednym z najbardziej znanych polskich jazzmanów. Multiinstrumentalista – z wykształcenia wiolonczelista, z wyboru puzonista, saksofonista altowy i sopranowy, flecista, a także wyśmienity kompozytor i aranżer. Nagrał niemal 40 płyt autorskich. Albumy "Winobranie" i "Kujawiak Goes Funky" zostały uznane za "płyty wszech czasów" w polskim jazzie. Jest kompozytorem wielu utworów inspirowanych folklorem. "Piątawka", "Siódmawka", "Zabłąkana owieczka", "1, 2, 3, 4..." "W to mi graj", "Bop-berek", "Mazourka Uborka", "Węgierska Góralka" – to tylko niektóre z nich. Do najbardziej znanych jego kompozycji należą: "Der Schmalz Tango", "Jasmine Lady", "Double Trouble Blues", "Western Ballade", "Quiet Afternoon", "Sprzedaj mnie wiatrowi".