"The Fall"
Norah Jones
Wyd. Blue Note/EMI 2009
Ocena 4/6
Norah Jones od dawna zapowiadała, że na swojej czwartej płycie zamierza odejść od stylistyki, jaką podbiła świat na poprzednich płytach. W samą porę, bo kolejną płytę mizdrzącą się do słuchaczy perlistym pianinkiem, zapewne niełatwo byłoby przełknąć. W tej przemianie pomogło jej nowe zaplecze. Trafnym wyborem okazał się producent Jacquire King, który ma na koncie współpracę z tami świetnymi zespołami jak Modest Mouse, Kings Of Leon czy Tom Waits. „Zamiast szukać modnego producenta sięgnęłem po swój ulubiony album »Mule Variations« Toma Waitsa. Sprawdziłam kto go realizował i był to właśnie Jacquire. Nigdy nie będę brzmiała jak Tom Waits, ale chciałam zachować pewien balans, jaki jest utrzymany na tej płycie – równowagę pomiędzy brzydotą i pięknem” – tłumaczy jego wybór Jones w wywiadach udzielanych przed premierą płyty.
Ducha poszukiwań słychać już od pierwszych taktów „The Fall”. W kąt poszło rzeczone plumkające pogodnie pianinko, a jego miejsce zastąpiły niepokojąco rozwibrowane ściany gitar (Jones wsparł na tym odcinku legendarny gitarzysta eksperymentator Marc Ribot), ostro przesterowane elektryczne pianino Rhodesa, a nawet syntezatory (bas w „Chasing Pirates”). Posłuchajcie tylko tych agresywnych gitar w refrenie „Even Though”, brzmiących niemal jak z nagrań Sonic Youth albo ekstremalnie przetworzonej wiolonczeli w „Light As Feather” – takiej Norah Jones jeszcze nie słyszeliście, choć chcąc być bardziej precyzyjnym trzeba by napisać „takich podkładów w muzyce Jones” jeszcze nie słyszeliście. A to dlatego, że metamorfoza córki Raviego Shankara jest połowiczna.
Sama wokalistka nie zmieniła się o jotę – i to ona paradoksalnie jest najsłabszym ogniwem tej układanki. To cały czas ta sama ciepła dziewczyna z sąsiedztwa na jazzowo-county'ową modłę śpiewająca w co drugim numerze o tym, że na kogoś czeka. Skutek jest taki, jakby Celine Dion nagrała płytę z Throbbing Gristle – intrygujące aranże i świeże brzmienia tracą sporo ze swojej mocy pod ciężarem nieustannie słodzącej Amerykanki. A przecież Jones potrafi być niegrzeczną dziewczynką, taką choćby jak z utworu „Sucker” nagranego wspólnie z Mikiem Pattonem w ramach projektu Peeping Tom, w którym syczy wściekle „sucker, sucker, motherfucker”. Sprawy nie polepsza jeszcze brak ciekawych melodii. Jest tu co prawda kilka momentów przełamujących tę wokalną monotonię, jak choćby „Young Blood”, rozwijającym się w hipnotyczną „pozytywkę wokalną” albo w „It's Gonna Be”, w którym 30-letnia wokalistka brzmi niemal jak Debbie Harry, ale to trochę za mało jak na tuzin kompozycji.
Nie ulega wątpliwości, że próba wyjścia poza image smooth-jazzowej diwy to odważny i ryzykowny krok – wszak to dzięki owemu miękkiemu wokalowi i kanapianym brzmieniom Jones zawdzięcza blisko 40 milionów sprzedanych płyt. Jednak tylko w ten sposób młoda wokalistka mogła uniknąć artystycznego uwiądu. Szkoda tylko, że nie poszła na całość.
Nazwijcie mnie zboczeńcem, ale ja ciągle marzę o perwersyjnej i grzesznej pannie Jones – w końcu, wspominając jej fascynację Tomem Waitsem, wzorce ma dobre...