Album „Slash” jest swoistym podsumowaniem dotychczasowej kariery świetnego gitarzysty. Swoistym, bowiem – z jednym wyjątkiem, o czym później – nie zawiera przebojów nagranych z którymkolwiek z zespołów, w jakich Slash występował. A jednak to krążek mocno osadzony w stylistyce lat 90., pełen hardrockowej mocy nagrań Guns N’Roses i rockowej pasji Velvet Revolver, nieunikający nawet flirtu z popem, co nie dziwi, gdy przypomnimy sobie, że wirtuoz gitary ma na koncie wspólne nagrania z Michaelem Jacksonem (m.in. na płytach „Dangerous” oraz „Invincible”) i Rihanną (na albumie „Rated R”).
Slash skomponował kilkanaście kawałków, które miały być jednocześnie „slashowe”, ale też pasować do stylistyki zaproszonych do nich gości. Sprawdza się to, szczerze mówiąc, różnie. Większości utworów nie brakuje może siły i zadziorności, ale oryginalności już tak. „Crucify the Dead” to mroczna hardrockowa ballada z niezawodnym Ozzy Osbourne’em na wokalu. „Doctor Alibi” z gościnnym udziałem Lemmy’ego Killmistera przywodzi na myśl oczywiście dokonania Motorhead. Nieźle wypada też „Ghost” z wokalem Iana Astbury’ego, choć najlepszym dokonaniom jego macierzystej formacji The Cult nie dorównuje.
Tyle że cały czas trudno pozbyć się wrażenia, iż mamy raczej do czynienia z albumem „Przyjaciele i Slash”, a nie „Slash i przyjaciele”. Gitarzysta – inkrustujący każdy z utworów fantastyczną solówką – wciąż pozostaje tu w cieniu, jakby bez walki dał się zdominować nie mniej utalentowanym gościom – poza wymienionymi pojawiają się tu m.in. Iggy Pop, Chris Cornell i jak zwykle okropny Kid Rock.
Jednak przez taką „gościnność” jego album niemal pozbawiony jest jakiejkolwiek spójności. Na szczęście na „Slashu” nie brakuje miłych niespodzianek. Do takich należy być może najlepszy na płycie, instrumentalny „Watch This”, w którym zagrali Dave Grohl (Nirvana, Foo Fighters) oraz kumpel Slasha z Guns N’Roses i Velvet Revolver basista Duff McKagan, daje niesamowitego kopa industrialną motoryką. Świetnie sprawdzają się szybsze, bardziej energetyczne „By the Sword” z Andrew Stockdale’em (Wolfmother) oraz niemal metalowy „Nothing to Say” z M. Shadowsem, wokalistą Avenged Sevenfold.
Wreszcie zaskakuje Fergie, która pojawia się w piosence „Beautiful Dangerous” – może nie najlepszej, ale za to wokalistka Black Eyed Peas dowodzi, że ma w sobie czysto rockowy potencjał. Może już powinna darować sobie występy u boku will.i.ama i zacząć robić coś bardziej przekonującego.
Slash postanowił powalczyć też o kolekcjonerów, w związku z czym na różnych wersjach płyty pojawia się aż siedem utworów niedostępnych na opcji podstawowej. Tu też pojawia się bodaj najbardziej kuriozalny kawałek z całego zestawu – nowa wersja „Paradise City”, hitu z legendarnego debiutu Guns N’Roses „Appetite for Destruction”. Tyle że tym razem nagrana przez Slasha z udziałem Fergie oraz hiphopowych weteranów z Cypress Hill. I choć sam utwór jest w tym wykonaniu raczej zabawny niż straszny, potwierdza niestety smutną prawdę, że w tym „Slashu” najmniej jest Slasha.