Oczywiście w żaden sposób nie da się zdyskredytować talentu White’a oraz jego wpływu na muzykę gitarową XXI wieku. Jeśli szukać godnej konkurencji dla jego duetu White Stripes, mogłoby być nią tylko The Strokes, ale ci wystylizowani nowojorczycy nigdy nie wyszli z cienia głośnego debiutu „Is This It”. Natomiast w kategorii ilości świetnych riffów oraz pracowitości mógłby stanąć w szranki jedynie z Joshem Homme’em z Queens of the Stone Age i Them Crooked Vultures. Do tego White okazał się jeszcze na tyle przebiegły, że już zabezpieczył sobie miejsce w historii rocka występując w filmie dokumentalnym „Będzie głośno”, gdzie brylował w towarzystwie i grał jak równy z równym razem z The Edge’em i Jimmym Page’em.

Reklama

W ten sposób potwierdził ambicje dołączenia do grona współczesnych geniuszów gitary i jednocześnie – tak jak oni – osiadł na laurach. Kilka kompromitujących dowodów na to dostarcza na płycie „Sea of Cowards”. W jakiś sposób można zrozumieć niezobowiązującą formułę The Dead Weather, którego członkowie na co dzień grają na poważnie w The Kills, Queens of the Stone Age i The Raconteurs, oraz docenić traktowanie przez nich niemal jak fetyszu brudnego, grażowego brzmienia, drażniącej bluesowej surowości i stuprocentowej rockandrollowej zadziorności. W żaden sposób nie można jednak zrozumieć, dlaczego White – głównie w roli perkusisty i wokalisty, ale czasem też gitarzysty i kompozytora – nie potrafił zapanować nad tą bandą i daje jej tak bezsensownie hałasować na próbach w swojej piwnicy.

Szczególnie dotyczy to irytującej histeryczną manierą wokalną Alison Mosshart, która na etapie „I’m Mad” jeszcze może i bawi, ale po „No Horse” ma się już jej serdecznie dosyć. Sam White też nie jest bez winy, kiedy pozwala sobie w „Gasoline” na zwyczajnie banalną solówkę – wstyd dla każdego szanującego się gitarzysty. A serwowanie cytatów z Black Sabbath czy Led Zeppelin w nadmiernych ilościach w ogóle nie powinno być dla nikogo powodem do dumy.

Jedynym sposobem na wybronienie The Dead Weather od zarzutów o nieinspirujące epigoństwo powinny być po prostu dobre kompozycje. Niestety porywające singlowe „Blue Blood Blues” i synkopowane „Hussle and Cuss” zaśpiewane w damsko-męskim duecie nie są w stanie dźwignąć całość materiału, który z każdym kolejnym utworem grzęźnie w odtwarzaniu tych samych tradycyjnych zagrywek albo nurza się w psychodelicznej aurze syntezatorów i gitarowych efektów. A pod koniec albumu, słuchając „Looking at the Invisible Man” i „Jawbreaker”, trzeba przestać naiwnie wierzyć w to, że muzycy czymś jeszcze zaskoczą albo w kompozycjach wydarzy się coś spektakularnego. Jednym ratunkiem dla fanów grania spod znaku Jacka White pozostaje sięgnąć po album jakiegoś młodego zespołu nagrywającego dla wytwórni In The Red Records, który ma więcej prawdziwego punkowego żywiołu i mniej nonszalancji. Ewentualnie pozostaje czekać na comeback Jona Spencera, który w latach 90. razem z Blues Explosion zrobił o niebo lepsze rzeczy.

Reklama

Widocznie nadproduktywność Jacka White’a w minionej dekadzie doprowadziła do tego, że stał się on bardziej rzemieślnikiem, który sprzedaje na różne sposoby sound opatentowany przez siebie w The White Stripes, a nie artystą, który współpracuje z innymi muzykami, bo chce się rozwijać. Ciekawe, jak za kilka miesięcy sprawdzi się jako producent solowych płyty swojej żony Karen Elson oraz legendy rockabilly Wandy Jackson...

DEAD WEATHER, "SEA OF COWARDS, Third Man Records, **