Ponoć nowy album nagrywałyście z Biancą w tradycyjnym studiu. To nowość, bo wcześniej preferowałyście nietypowe miejsca w rodzaju oddalonej od świata farmy albo domowej łazienki...
Sierra Casady: Zgadza się. Tym razem tak się złożyło, że podczas jednej z naszych licznych podróży trafiłyśmy na studio w Buenos Aires wypełnione starym sprzętem. Ale to nie on był najważniejszy. Dla nas zawsze najbardziej liczą się ludzie, z którymi pracujemy. Bardzo uważnie dobieramy muzyków i realizatorów, bo wystarczy jedna osoba, która nie czuje atmosfery naszej muzyki, żeby pogrążyć całą sesję. Miałyśmy tam swojego realizatora i genialnego pianistę, który wręcz telepatycznie wyczuwał, co nam się podoba. Większość piosenek z „Grey Oceans” to efekt studyjnych improwizacji – na bieżąco bawiliśmy się naszymi głosami i instrumentami akustycznymi. Dlatego, mimo że ten materiał powstawał w studiu, ciągle czuć w nim nas. Studio trzeba traktować jak instrument, a nie tylko jak przestrzeń do nagrywania.
>>> Przeczytaj recenzję nowej płyty CocoRosie "Grey Oceans"
Jesteście dość osobliwym przypadkiem zespołu, który jednocześnie tkwi głęboko w muzycznym podziemiu, a z drugiej strony odwołuje się do świata blichtru. Ty i Bianca jesteście znane z zamiłowania do mody...
To nie jest element kreacji. Moda jest dla nas taką samą sztuką jak muzyka. Kiedy budzisz się rano i decydujesz, co na siebie włożyć, to podejmujesz pierwszą tego dnia decyzję artystyczną. Moda to dla nas najbardziej naturalna forma sztuki – najbliższa życiu.
Wiem, że Bianca projektuje też bardzo ciekawe perfumy. Gdybyś miała powiedzieć, jak pachnie nowy album to jakiego określenia być użyła?
Płyta „Grey Oceans” powstawała głównie w nocy i nad ranem. Najbardziej lubimy moment, kiedy noc przechodzi w poranek – tuż na granicy ciemności i światła. Robimy wtedy dużo zdjęć i nagrywamy. Jest wtedy tak cicho i spokojnie, a powietrze ma specyficzny, „mokry” zapach. Myślę, że właśnie nim pachnie ten nowy materiał.
Często twierdzicie, że nie inspiruje was muzyka innych artystów, ale inne dziedziny sztuki albo miejsca. Mogłabyś wymienić coś, co zupełnie zmieniło waszą optykę ostatnimi czasy?
Cóż, pewnie byłaby to nasza pustynna wyprawa. Razem z Biancą spędziłyśmy pół roku w zupełnej głuszy na jednym z amerykańskich pustkowi. Chciałyśmy nawiązać kontakt z naturą – tego nie można osiągnąć podczas weekendowych wycieczek do parków krajobrazowych. Zbudowałyśmy więc sobie prostą chatę z drewna – bez elektryczności i bieżącej wody. Przez te wszystkie miesiące zajmowałyśmy się głównie rozpalaniem licznych ognisk i rozmyślaniem nad kształtem nowego albumu.
Z reguły staram się nie zadawać tego pytania, ale w kontekście waszych dziwacznych szarych kapeluszy muszę to zrobić – o co chodzi z tytułem płyty? Do czego odnoszą się „szare oceany”?
Tytuł odnosi się właśnie do naszej ulubionej pory dnia, o której wspominałam wcześniej. Ona jest szara – to przejście między białym i czarnym, śmiercią i życiem. To taka niczyja przestrzeń, którą staramy się odkrywać, w której się zanurzamy. To źródło większości naszych fantazji. A jeśli chodzi o kapelusze – zrobiłyśmy je same podczas owej pustynnej wyprawy. Chciałyśmy wrócić do korzeni, więc wszystko, czego potrzebowałyśmy do życia, czerpałyśmy z otoczenia. Te kapelusze są pochodzenia roślinnego. To stuprocentowy materiał organiczny, któremu nadałyśmy kształt z pomocą ziemi i wody. Zresztą makijaż też jest pochodzenia naturalnego – to pigmenty, jakie łatwo wytrącić z gleby. Ciągle wyobrażałyśmy sobie, jak mogli wyglądać ludzie przed dziesiątkami tysięcy lat i jak będą wyglądali w dalekiej przyszłości. Nasz wygląd i muzyka są wypadkową tych dwóch fantazji. Jedną nogą tkwimy w zamierzchłej przeszłości, a drugą daleko, daleko w przyszłości.
W jednym z wywiadów powiedziałaś, że „Grey Oceans” ma zmienić podejście ludzi do religii. Czy mogłabyś rozwinąć tę myśl? W jaki sposób zamierzacie zmienić podejście ludzi do religii?
Chodzi o to, że w każdej religii jest tyle zasad i reguł, że ich przestrzeganie i celebrowanie zajmuje więcej czasu niż prawdziwy kontakt z Bogiem. Chciałabym kiedyś zobaczyć, jak kościoły i wspólnoty wracają do podstaw – jak przestają nam zawracać głowę zbędnymi przedstawieniami religijnymi.
Podobno pracujecie też nad operą. To ostatnio dość modne – najpierw The Knife, potem Rufus Wainwright, a teraz wy...
My byłyśmy pierwsze. W ciągu ostatnich pięciu lat pracowałyśmy nad kilkoma operami, choć na razie nie możemy żadnej z nich dopiąć (śmiech). Mamy np. kilka fragmentów opery barokowej, ale też dziwny materiał na przecięciu opery i muzyki filmowej. Może kiedyś coś z tego uda nam się dokończyć i wydać, ale na razie nie mamy takich planów.