Jak to jest być obecnie jednym z najważniejszych młodych zespołów rockowych na Wyspach, odczuwacie z tego powodu dużą presję?

Charles Cave: Nie, bo my w ogóle nie mamy czasu na to, żeby obserwować to, co się dzieje wokół naszego zespołu. Ciągle koncertujemy, jeździmy po świecie i promujemy nasz album. Oczywiście cieszy nas zainteresowanie nami na Wyspach, ale nasze ambicje sięgają znacznie dalej. Marzy nam się kariera międzynarodowa, dlatego zamiast czytać w gazetach pochlebstwa na nasz temat, jeździmy do Ameryki, Azji czy teraz do Europy, gdzie dopiero musimy przekonać do siebie słuchaczy.

Reklama

Nie ma Cię na Open'erze? Śledź festiwal przez Twittera >>>

Podobnie jak członkowie np. Arctic Monkeys jesteście jeszcze bardzo młodzi. Sukces w tym wieku nie działa niszcząco?

Może i mamy po dwadzieścia lat, ale przecież graliśmy wcześniej w różnych zespołach przez ponad pięć. Podobnie z White Lies, pracowaliśmy na naszą pozycję trochę czasu. Moim zdaniem to najlepszy okres, żeby brać się za muzykę – ma się wtedy dużo energii do pracy oraz świeże spojrzenia na życie i muzykę. Do tego odbiór ze strony publiczności jest świetny, bo słuchają jej ludzie w podobnym wieku co my. Natomiast zupełnie nie mamy kontroli nad tym całym szumem medialnym – dziennikarze piszą o tym, co chcą, i tyle. Co najwyżej mogą nam tylko zaszkodzić, budując zbyt duże oczekiwania. A przecież my jesteśmy tylko jednym z wielu brytyjskich zespołów, któremu się udało.

Reklama

Wpadka na koncercie Arctic Monkeys >>>

A jak to jest możliwe, że w recenzjach albumu „To Lose My Life...” przewijają się porównania waszej muzyki z Joy Division czy Echo & The Bunnyman, skoro to nie są artyści waszego pokolenia?

Reklama

To prawda, ja wychowywałem się na metalowych zespołach typu Pantera, Megadeath czy Metallica. Ze starszych rzeczy, których rzeczywiście wszyscy słuchaliśmy, mógłbym chyba tylko wymienić Talking Heads. A zespoły, o których mówisz, poznaliśmy głównie, czytając recenzje naszych płyt. (śmiech) Ludzie kojarzą na przykład barwę głosu Harry’ego z Ianem Curtisem czy nasze mroczne brzmienie z brytyjskimi kapelami z lat 80., ale nie jest to zamierzone. Każdy z nas czymś innym i nie ma to bezpośredniego przełożenia na naszą twórczość. Jeśli ktoś chce wiedzieć, czego naprawdę słuchaliśmy przy nagrywaniu debiutanckiego albumu – to były to m.in. Secret Machines, Blonde Redhead, Scott Walker.



Liderka The Gossip i Duffy zdobyły Gdynię >>>

I tak zostaliście wrzuceni do jednego worka z takimi zespołami, jak Interpol czy Editors, które odświeżyły modę na nowofalowe granie. Wcześniej graliście chyba jednak nieco inną muzykę?

Mówisz o Fear of Flying? To był nasz zespół jeszcze z czasów szkolnych – spotykaliśmy się w weekend i kopiowaliśmy inne zespoły albo po prostu graliśmy ich cover. To nie było nic szczerego, chcieliśmy tylko pokazać innym, że też potrafimy grać, jak Queens Of The Stone Age czy Interpol i po prostu dobrze się bawić. Potem przyszedł taki momentem w naszym życiu, że mogliśmy iść na uniwersytet tak jak reszta dzieciaków i odpuścić sobie te wygłupy albo poważnie zabrać się za muzykę. W międzyczasie powstała też piosenka „Unifinished Business” i postanowiliśmy zacząć wszystko od nowa właśnie jako White Lies.

Gwiazdy trzeciego dnia Open'era, zespół Buraka Som Sistema, w rozmowie z DZIENNIKIEM >>>

Nie obawiasz się jednak, że dobra passa na takie granie minie, zanim zdążycie wydać drugi album?

Tak realnie patrząc, to pojawiliśmy się na rynku już po tej fali zespołów. Wielu dziennikarzy od początku starało się nas zwalczać, wyciągając te same porównania i czepiając się poetyki naszych tekstów. Nie śpiewamy o co dziennych sprawach jak Arctic Monkeys i nie wyglądamy tak jak oni. Gramy poważniejszą muzykę i jesteśmy zaskoczeni tym, że w ogóle przebiliśmy się na listach. Natomiast obecnie media skupiają się La Roux, Little Boots czy Florence And The Machine, z którymi wspólnie występujemy i, ludzie wciąż chcą nas słuchać. Ciężko pracujemy na naszą pozycję i nawet jeśli nie będziemy mieli przebojów, to fani i tak zostaną przy nas.

p