Już około godziny 21:10 Narodowy zwariował, bo dostał serią trzech ciosów, wymierzonych z niezwykłą precyzją, wręcz wyrachowaniem. „Get The Party Started”, „Beautiful Trauma” i „Just Like a Pill” sprawiły, że publiczność natychmiast została kupiona i porwana do szaleństwa. Show, jaki dostała na pewno zostanie zapamiętany na długie lata.

Reklama

Było tu bowiem zdecydowanie więcej, niż można było spodziewać się po koncercie artysty pop. To nie było tylko bardzo dobre zaprezentowanie, odegranie hitów. Pink i jej ekipa zrobili wszystko, by wykraczać poza granice, zaskoczyć. Niespodzianek otrzymaliśmy mnóstwo, a brylowała w nich sama wokalistka. Bujając się przy żyrandolu zawieszonym pod dachem sceny cały czas śpiewała na najwyższym poziomie, z rzadka tylko oddając pole do popisu chórkom (na marginesie, dobrać barwy głosu chórku do barwy głosu własnego, to w takich przypadkach więcej niż połowa sukcesu).

Pink udowodniła niedowiarkom, że jej repertuar nie jest też wypadkową przypadkowo dobranych singli, które raz na jakiś czas promuje radio. Kompozycje z różnych okresów brzmiały niezwykle spójnie, pokazywały przemyślaną drogę artystyczną. I pokazują, że Pink robiąc takie show, pełne przebojów, które śpiewa cały stadion wchodzi do ligi, w której grają giganci. Oczywiście, by się w niej utrzymać, trzeba nagrywać non stop dobre płyty (jak się kończy nagrywanie tylko przeciętnych możemy obserwować na przykładzie Robbiego Williamsa). Nie zmienia to jednak faktu, że na dziś Pink zgłasza akces do korony królowej muzyki pop.

A nawet wykracza dalej. To był bardzo często regularny rockowy show. Wykonania „Just Like Fire” nie powstydziłby się niejeden gitarowy band. Oczywistością było, że ręce uniesione w górę i zdarte gardła towarzyszyć będą w chóralnym odśpiewaniu refrenu. I tego i innych.

Był też czas na wytłumienie emocji. Chyba najbardziej emocjonalnie, chwytając publikę za gardło i wywołując łzy wzruszenia Pink wypadła przy coverze Cyndi LauperTime After Time”. Nawet sektory VIP podnosiły się, gdy artystka intonowała „What About Us” czy „Just Give Me A Reason”. Wszyscy śpiewali, patrząc cały czas na to, co działo się z gwiazdą. A trzeba przyznać, że akrobacje gimnastyczne, ewolucje podniebne, a kiedy trzeba wytłumienie, zatrzymanie szaleństwa sprawiały, że nawet na chwilę napięcie nie spadało.

Końcówka była nokautem. Wtedy, kiedy głos najbardziej odmawiać powinien posłuszeństwa, kiedy wszyscy artyści marzą by zejść ze sceny i oddalić się limuzyną od hotelowego pokoju, Pink przypięła się do lin i rozpoczęła – cały czas bezbłędnie śpiewając – podniebny taniec do nagrania „So What”. W pewnym momencie znalazła się pod samą iglicą Narodowego. Robiąc salta, fruwając jak wróżka z krainy Disneya dobiła wszystkich, którym być może jeszcze było mało, którym brakowało wisienki na torcie.

Oczywiście fajerwerki były istotne. Tańce na linie też. Ale każdy kto był wie, że wygrała przede wszystkim muzyka. Świetnie odegrana, ułożona z hitchcockowską dramaturgią.

Reklama

Nie zabrakło – jak zwykle u Pink – wolnościowego przekazu. Nie wstydźcie się siebie. Bądźcie sobą. Stadion w Warszawie i okolice trasy przemarszu w Białymstoku 20 lipca dzieliło nie dwieście kilometrów, ale miliony lat świetlnych rozwoju cywilizacji.

P!nk ; 20 lipca 2019; PGE Narodowy