12 września 1987 roku, na sypiącym się Stadionie Dziesięciolecia wystąpił zespół Perfect. Aż 32 lata musiały upłynąć, by polski wykonawca mógł wypełnić to samo miejsce. W tym czasie w muzyce i kraju zmieniło się wszystko, czego symbolem jest i stadion, w którym zorganizowano koncert, i sama polska muzyka.
Za każdym razem, kiedy na PGE Narodowy przyjeżdża zagraniczna gwiazda, zastanawiam się ile czasu będzie potrzeba, by wyprzedać wejściówki. To, że Metallika robi to w kilka godzin, nikogo nie zaskakuje. Ale już inni, przecież doskonali wykonawcy, znani, światowej sławy i klasy, grani non-stop przez rozgłośnie radiowe, musieli czekać miesiącami na „sold out”, a bilety na ich występy były dostępne nawet w dniu koncertu.
Dlatego wciąż nie do końca wierzę w to, co widziałem w sobotni wieczór, 28 września w Warszawie. Bilety na Podsiadłę i Hemingwaya były mrocznym przedmiotem pożądania od wielu miesięcy, a człowiek stojący pod PGE Narodowym z kartką „kupię bilet”, był mijany obojętnie przez tłum. Tu trzeba było być obecnym, wszyscy wiedzieli, że będą świadkami historii.
Deszcz na betonie
Taco Hemingway ma swoich wyznawców. Artyście wystarczyło wyciągnąć z talii nawet nie najmocniejsze karty, by stadion spijał słowa z jego ust i kochał go. Asy były wistowane, choć na część z nich musieliśmy czekać do końca rozgrywki.
Taco pojawił się z DJ, a tło wypełniały gigantyczne wizualizacje, zgodnie z tematem ostatniej płyty, najczęściej nawiązujące do Warszawy. Przygotowane to było z precyzją, momentami, jak przy „ZTM”, grą sentymentów sprawiało, że nie można było pozostać obojętnym. Jokerami mieli być goście, których pojawienie się miało dodatkowo przyspieszyć krążenie krwi w żyłach fanów. Najlepiej wypadli Pezet oraz Arek „Ras” Sitarz. I oczywiście Quebonafide, którego wejście na scenę wywołało krzyk, który na pewno był słyszalny kilka kilometrów dalej.
O tym, jak szanowany jest Taco i jak ważny to był koncert niech świadczy, że gdy w trakcie jego występu przeszedł krótki, ale intensywny deszcz, nikt nie wyszedł.
Na poziomie satysfakcji Taco wygrał. Fani będą pamiętać, że recytowali z wykonawcą teksty. Artysta ma punkt w CV, którego zazdroszczą mu wszyscy. Gdybyśmy po jego występie opuścili Narodowy, pewnie chwalilibyśmy tracklistę, gości, grafiki i filmy. Bo profesjonalizmu nie można odmówić. Ale nie chwalimy. Czemu?
Bo można było dużo lepiej. Mimo hitów, wśród których był i ten, który był na szczycie listy przebojów Trójki, zabrakło dramaturgii. Niespodzianek. Na stadionie dało się słyszeć opinię, że w takie miejsce i na takie wydarzenie można było przygotować coś więcej. Na przykład zespół i graną na żywo w innych aranżacjach muzykę. I na nieszczęście dla Taco, chwilę po 21 pojawił się Dawid Podsiadło, a nawet najbardziej życzliwi hip-hopowi dziennikarze muzyczni napisali, że nie dało się nie porównywać. I że był to nokaut.
"Moje nazwisko to czytany głośno szyld"
A w zasadzie kilka nokautów, bo już przy otwierającym „Nie ma fal” nie było wątpliwości, że będzie to wydarzenie. Potem podnosiliśmy się jeszcze kilka razy, choć trzeba przyznać, że Podsiadło, jak wyrachowany lis bawił się z nami w ringu. Zaraz po mocnym wejściu, niedługo po „Najnowszym klipie” wytłumił atmosferę, zagrał bardziej akustycznie, proponował m.in. „Matyldę” i „Trójkąty i kwadraty” w pomysłowych aranżacjach.
I kiedy można było podejrzewać, że być może dla Dawida Podsiadły to wydarzenie było czymś „za wiele” i próbuje się przez nie przemknąć, otrzymaliśmy mistrzowską kombinację ciosów. Narodowy oszalał, kiedy na scenie pojawili się Kortez i Krzysiek Zalewski. „Początek” w świetnej oprawie, zagrany z ogniem i furią zmiażdżył. A przecież słyszeliśmy jeszcze inny owoc Męskiego Grania, czyli szalony cover Bajmu „Co mi panie dasz” oraz m.in. „Małomiasteczkowego”.
Dawid wykorzystał szansę, by zaapelować do naszych sumień. Odwołał się do ocieplenia klimatu, do tego byśmy uczyli się, dociekali. Zapowiedział, że jest szansa, byśmy ten koncert jeszcze zobaczyli, więc nie warto nagrywać go na komórki, bo z nich i tak nic nie słychać. I zapowiedział specjalną trasę koncertową na przyszły rok.
Na bis chóralnie stwierdziliśmy, że „w piątek leżę w wannie”. Zaraz potem - wykorzystując obecność Taco i Quebonafide - nie chcieliśmy spać tak jak Tamagotchi.
To był koncert totalny. Bycie świadomym swego talentu to jedno. Bycie świadomą swej mocy gwiazdą, która bawi się z tłumem jak Freddie Mercury, powtarzając słynną zabawę z Wembley… Tego jeszcze w Polsce nie dawali.
Sny pochowane na strychu nie mogą już spać
I dla fanów i dla artystów było to święto, które miało także charakter swego rodzaju manifestacji. Pokazania i udowodnienia, że można, że polska muzyka weszła na poziom światowy, a jedyne ograniczenia, to te w naszych głowach.
Nie mam wątpliwości, że koncert wyprzedał Dawid Podsiadło i chyba na dziś jest jedynym artystą, który Narodowy jest w stanie wypełnić. To postać z innej galaktyki, wymykająca się dziś kategoryzacjom. Oczywiście łatwo sobie wyobrazić, że np. Hey za rok ogłasza, że wraca na jedyny koncert. Ale na poziomie kogoś, kto na co dzień występuje, tylko ten wykonawca jest w stanie, przy całym szacunku dla Taco Hemingwya, powtórzyć sold out Narodowego.
Jednocześnie aż się chce powtórzyć mantrę o nieobecności polskich artystów w mediach. Muzykę mamy na najwyższym poziomie, o czym można przekonać się nie tylko słuchając Dawida Podsiadło. Doprowadzenie kogoś nowego od talent show na Narodowy to oczywiście wypadkowa talentu, uporu artysty, wytwórni, menadżera, ale i ogromnej dozy szczęścia.
W tym roku na Narodowym odbyło się raptem kilka koncertów. Roztańczony trzeba było sprzedawać za 39 złotych. Pink, Metallica czy Phil Collins były wydarzeniami.
Radiowcy drodzy, programujący telewizyjne festiwale – na serio chcecie ratować przez tantiemy i honoraria kieszeń zapomnianej szansonistki z lat osiemdziesiątych, czy może przyłożyć rękę do tego, byśmy z kimś jeszcze zaśpiewali po polsku, na 60 tysięcy gardeł, refren piosenki?