MARCIN CICHOŃSKI: Ukazała się wasza płyta, a teksty z niej - zbiegiem okoliczności, bo przecież zostały napisane wcześniej - wtapiają się w rzeczywistość, w to co tu i teraz. Np. taki fragment tekstu Wojciecha Waglewskiego: „Nadziei coraz mniej na to, że otrzeźwieją, otrząsną się. I tak jak kiedyś sąsiedzi siadali, usiądą razem przy wspólnym stole”.
GRZEGORZ MARKOWSKI: W tekstach jest rodzaj powracającej, straszliwej przepowiedni. Jest tak, że to, co niesie nam codzienność, nie mieści mi się w ogóle w głowie. Pamiętaj, że ludzie, tacy jak ja - siedzący w muzyce, trochę w sztuce, niekoniecznie wielcy artyści, są dość z natury infantylni. Oni żyją w swoich wyobrażeniach. Ich świat jest niezwykle łagodny. Ich zderzenie się z rzeczywistością to uderzenie Titanica w górę lodową. To jest rzecz okropna, która kompletnie powala, miażdży.
Po stracie kogoś bliskiego możesz napisać coś smutnego, bolesnego. Możesz przeżywać tragedie, ale to część twego życia. Musisz i chcesz żyć w świecie przewidywalnym, nawet jeśli odczuwasz ból. Dla mnie, dla kolegów i koleżanek, którzy siedzą w branży i od zawsze mają głowę w chmurach, to, co przynosi codzienność, to jest rzecz niewyobrażalna.
Śpiewam teksty z płyty i myślę sobie, że może coś nastąpi. Może ktoś przyleci z kosmosu i nas uporządkuje. Dobro, łagodność, czy nawet poprawność to jest przywilej społeczeństw bogatych, które przecież obserwujemy - jeździmy po Europie, po świecie. Byliśmy teraz w Irlandii, Holandii, Szkocji – wszyscy się uśmiechają. Tam w zasadzie nie ma biedy i wykluczenia, a jeśli jest, to w małym procencie.
Na tej podstawie można stworzyć świat, który może nie będzie idealny, ale w miarę porządny. Boję się, że w momencie, w którym my, Polacy przeżywamy ciągle jakieś rewolucje, jesteśmy ciągle narażeni na wstrząsy, przeżywamy ciągłe zmiany, nie stworzymy niczego.
Wyśpiewuję teksty licząc na to, że za tydzień stracą na aktualności. Niestety okazuje się, że są aktualne pół roku, rok, a może nawet i dłużej….
Najbardziej wstrząsające jest to, że codziennie przekraczamy jakąś barierę. Ćwierć wieku temu zaśpiewałeś: „Nie mogę się jeszcze przyzwyczaić do obrazków, które z kina znam. W głowie wciąż nie mogę się przestawić, że to jest już całkiem inny kraj”. Wtedy nam się wydawało, że przekroczyliśmy wszystkie granice. Ile ich jeszcze przekroczymy?
Czuję się bezradny. Staram się słuchać mądrych ludzi, np. pisarzy, którzy są trochę socjologami, trochę psychologami, znają ludzkie dusze. Siedzę trochę w zamkniętym tygielku, trzymam w nim rodzinę, którą chcę bronić i chronić przed światem. I chronię też siebie samego, by być wrażliwym i delikatnym dla ludzi, do gestów, do wszystkiego, co się wokół mnie dzieje. Robię to, by nie stać się twardym, by nie dojść do wniosku, że opłaca się być cynicznym wobec ludzi, że opłaca się być materialistą - rodzinnie nigdy nie zwracaliśmy uwagi specjalnie na pieniądze. Na marginesie: one w pewnym momencie przyszły, ale głównie całe życie byłem biedny.
Staram się bronić przed światem, by zachować w sobie naiwność dziecka i pokłady wrażliwości. Niestety - zderzenie, z tym co się wokół mnie dzieje, jest straszne. Pamiętam, że jako młody chłopak grałem na wiejskich weselach. Miałem 15-16 lat, to był pierwszy zespół, w którym śpiewałem. Grałem w małych miejscowościach. Tam ludzie się tłukli. Dla mnie to było okropne, jak jacyś faceci trzymali kufle w rękach i walili nimi przyjezdnego, który wyłączył prąd ze słupa, przez co nie można było dokończyć koncertu. Myślałem, że to najwyższy rodzaj zezwierzęcenia.
Okazuje się, że ta bariera została przekroczona kilkukrotnie. Nie wiem, kiedy nastąpi koniec tego procesu. Nie wiem, czy trzeba znów powstania, czy śmierci kogoś takiego, jak Jan Paweł II, ale wtedy refleksji wystarczyło też raptem na kilka tygodni.
Jako Polacy jesteśmy niereformowalni. Delikatność i uśmiechy to tylko pozory, a tak naprawdę jesteśmy bardzo niedobrzy.
Takie podejście widać też po hejcie, jaki spotyka artystów. Jeśli ktoś cokolwiek w Polsce robi, natychmiast znajdą się ci, co chcą go zniszczyć.
Gombrowicz bardzo źle myślał o społeczeństwie. Piłsudski również. Zobacz - z jednej strony jest facet, który jest naczelnikiem państwa, a z drugiej ten, który projektuje literaturę, materię bardzo ulotną, a o społeczeństwie myśleli bardzo podobnie. Przyglądam się Polakom i… (długie westchnienie)
Ja hejt oczywiście przeżywałem na własnej skórze. Ale w pewnym momencie wykluczyłem ze swego życia Internet. Nie mam nawet komputera. Nie mam również komórki. To są dwa urządzenia, które są jak zabawa atomem: miało służyć człowiekowi, a nie posłużyło. Parokrotnie, gdy graliśmy koncerty, często bardzo udane: Spodek, albo koncerty XXXV-lecia, (przestałem mieć kompleksy wobec Tiny Turner i Stonesów), wchodziliśmy po nich do garderoby i ktoś włączał internet, bo miał go pod pachą. Czytał bluzgi. To, że lecimy formaliną, że niepotrzebnie wychodziliśmy z szafy… Stwierdziłem, że mi to jest niepotrzebne.
To, że ja się odcinam i tego nie czytam nie sprawia, że hejtu nie ma. Ja go po prostu omijam szerokim łukiem. Nie wiem skąd takie pokłady irytacji. Stanisław Lem powiedział, że nie wiedział, że jest tylu idiotów, dopóki nie wszedł do internetu.
Na płytę nagraną z córką zaprosiliście do współpracy wielu artystów. Jestem zaskoczony, jakich. Wojtek Waglewski, Michał Wiraszko, czy odgrywający tu ogromną rolę Maciek Wasio, to z jednej strony natura bardzo rockowa, ale z drugiej strony – nie tak klasycznie, w jakiej się ty poruszałeś. Bardziej awangardowa. Celowe zamierzenie?
Celowe, z tym, że wchodziłem do świata, którego nie znałem. U mnie formuła zespołu rockowego jest dość określona. To trzy gitary, bęben i wokal - na tym gruncie czuje się bezpiecznie. Zaskoczony jestem miłym odbiorem pierwszych opinii, bo ja się poruszałem trochę po omacku. Zawierzyłem Maćkowi Wasio i Patrycji. Ona zrobiła przy tej płycie znacznie więcej niż ja – dbała o aranże, chórki, proporcje. Na końcu się okazało, że to sukces.
Ja tu trochę widziałem na jedno oko, a na drugie nie. Bardzo było miłe, że młodzi ludzie mówili do mnie: „proszę pana”. Trzy minuty wytrzymywałem, a potem przechodziliśmy na ty, ale czułem się jak starszyzna wodzów plemiennych. A młodzież jest bardzo otwarta, bardzo na czasie.
Bardzo chciałem zachować balans instrumentów elektronicznych, żeby to nie poszło w świat, którego ja nie rozumiem, który jest mi obcy. To na pewno jest bardzo szczera płyta. Nie było momentu kompromisu – że może krócej, że może dłużej, może powtórzyć refrenik, a może zrobić jakoś tak… Mówiliśmy szczerze, bo… nic nie musieliśmy. Nikt nam nic nie nakazywał: ani firma, ani producent. To było spotkanie z przyjaciółmi, a z nimi gra się najlepiej. I nie tylko gra… Spotyka, rozmawia, wymienia energię, pomysły.
Kluczowym słowem było tu „zaufanie”. Dużo rozmawialiście, czy to było porozumienie na zasadzie chemii międzyludzkiej, niewypowiedzianych zdań?
Maciek był naprawdę Czarodziejem z Krainy Oz. Byliśmy u niego w jego kanciapce, miejscu prób. On miał tam magnetofon czterośladowy. Jeszcze tam, w tej piwnicy, nagraliśmy dwa wokale, które zostały wykorzystane na płycie. Łapanie klimatów odbywało się bardzo szczerze i naturalnie. Maciek był oddany płycie – dzwonił, zapraszał kompozytorów piszących teksty. Zapraszał rówieśników – trzydziestoparolatków - i oni się wszyscy zgadzali. Kiedyś Andrzej Smolik zrobił pytę Krzysiowi Krawczykowi. Krzysiek jest trochę z innej bajki, ale to bardzo wielki głos, wielki profesjonalizm, topowy piosenkarz. Zrobili bardzo fajną rzecz. Tu ja musiałem im zaufać w tym zderzeniu światów. I powiedziałem: będę ich słuchał. Kiedy nagrywałem wokale, a Maciek był realizatorem dźwięku, mówił mi: „Grzegorz, ciszej”. Z kolei Patrycja zaśpiewała piosenkę w dole. Często kompozytorzy w sztuczny sposób podnoszą dynamikę piosenki pisząc górne rejestry. Jak się wydrzesz, to ma dojść – na przykład do kogoś, kto stoi w sklepie, w kolejce, może ten wrzask usłyszy. Mnie z kolei to wyciszenie, takie intymności kojarzą się z Leonardem Cohenem, Joan Baez.
Patrycja wprowadziła jeszcze flugelhorn na koniec jednego utworu. Na początku byłem… wkurwiony i myślałem co to jest. Ale ono sama sobie wymyśliła melodię. Powtarzałem sobie: no gdzie trąbka w rocku. Patrycja na to, że musi być. I miała rację. Dobrze to brzmi.
Boisz się o siebie?
Przekraczam próg aktywnych rock’n’rollowców, boję się o swoje ciało. Są pewne ograniczenia. A rock’n’rollowcy nie powinni o tym śpiewać, tylko o tym, że mieli erekcję i cztery orgazmy. Czy to prawda czy nie – to nieważne. Ale medialnie to się dobrze sprzedaje. Jagger też powinien śpiewać, że ma owsiankę, siemię lniane, rapacholin i leki na nadciśnienie. Zamiast tego popierdala . Nie wiem skąd bierze energię. Z kosmosu?
Myślisz i zastanawiasz się nad tym, do kogo jest adresowana ta płyta?
Szczerze? Nie! Mam grono stałych odbiorców jako Perfect, którzy śledzą ten zespół. Pęknięcie, które nastąpiło w 1984 roku po odejściu lidera, twórcy i kompozytora – Zbyszka Hołdysa było ważne. Potem Perfect zaistniał na chwilę w 1987 roku na stadionie X-Lecia. A następnie była rozsypka. Wygrzebywaliśmy się z popiołów kilka lat. Pytano: zespół bez lidera, to co to za zespół. Musieliśmy udowodnić płytami i piosenkami swą wartość. Pojawiła się piosenka „Niepokonani”. Pokazaliśmy, że mamy jakieś miejsce w polskim świecie muzycznym. W związku z tym jest grono ludzi, którzy przynoszą czasem single sprzed lat, kupią wszystko co jest związane z zespołem Perfect. Była płyta I DVD „Symfonicznie” i to się w sensie rynkowym fajnie sprzedało. Część ludzi z sympatii do zespołu Perfect kupi tę płytę, część z ciekawości. Patrycja ma swoje grono ludzi, którym dała z siebie dużo: ponad osiemdziesiąt piosenek. Na koncercie robi z publicznością to, co powinna. Widziałem szczerze uśmiechnięte buzie patrzące na mą córkę. Wtedy czuję się jak Napoleon razy cztery.
Sam powiedziałeś, że już nie musisz. Co cię w takim razie napędza, żeby cały czas śpiewać, chwytać za mikrofon?
Zobacz – podczas tej rozmowy jest po drugiej stronie człowiek ciekawy świata, który czeka na mą odpowiedź. Z nagrywaniem piosenek jest dokładnie to samo. Nigdy nie wiesz, na co trafisz. To może być przygoda atomowa – powiesz: Boże, szukałem tego całe życie. Ja nie specjalnie lubię siebie słuchać, a oglądać to już w ogóle. A jak słucham, to zawsze myślę, co można by poprawić. Były momenty w życiu bardzo ważne. Kiedy Patrycja rodziła Filipa. Kiedy Patrycja się rodziła. Muzyka mi wtedy towarzyszyła i pamiętam każdy dźwięk związany z takim wydarzeniem. Spotkanie z piosenką to jest jak skok na bungee – można przeżyć orgazm ze strachu. Można spotkać człowieka, można spotkać piosenkę.
Powiem ci szczerze: wydaje mi się, że ja powiedziałem w życiu, w sensie muzycznym, prawie wszystko, co mogłem. Wszystko to było bardzo szczere, autentyczne, dynamiczne. To jest chyba zamknięcie jakiegoś rozdziału. I to chyba jest ostatnia płyta.