Owszem, "Grey Oceans" jest przystępniejszą płytą od poprzednich, ale już od pierwszych taktów otwierającego płytę "Trinity's Crying" jasne staje się, że siostry nie straciły umiejętności tworzenia unikalnych dźwiękowych światów, w których można zatopić się bez reszty jak w mrocznych baśniach braci Grimm, gdy czytało się je po raz pierwszy.
Harfa sącząca niepokój i brzmienia przypominające odgłosy dżungli ekstremalnie przetworzone przez cyfrowe algorytmy to jedynie zapowiedź kolejnych niespodzianek. Jest mrocznie, tajemniczo, ale nigdy nudno. Tak jak w jednym z najlepszych numerów na płycie „Hopscotch” zaczynającym się od ragtime'owego, pozytywkowego żartu muzycznego, a kończącym się czymś, co można nazwać poetyckim drum'n'basem.
Nie inaczej jest w „Lemonade” oscylującej między fortepianową balladą a jazzową swadą Billie Holiday. Jest tu kilka rozwlekłych momentów („The Moon Asked the Crow”), jednak najważniejsze, że pomimo ekstremalnej żonglerki stylami (co powiecie na „Smokey Taboo”, który można określić jako indiański hip-hop z operowymi naleciałościami?) piosenki sióstr Casady zawsze tworzą spójne, intrygujące opowieści, do których chce się wracać.